KLIKNIJ TUTAJ - POSŁUCHAJ NA SOUNDCLOUDZIE

Możemy teraz przejść do medytacji, aby zasmakować spokoju i abym miał czas się zastanowić, o czym będę dziś mówić. Coś mi pewnie przyjdzie na myśl. Albo może mogę pomówić o ciszy? Oj, chyba mi to nie ujdzie na sucho.

Zaczniemy więc od medytacji. Poczujcie się miło i komfortowo, ale nie nazbyt komfortowo, bo nie chcemy tutaj słuchać chrapania. Coś takiego miało miejsce pewnego razu, kiedy nauczałem medytacji w więzieniu. Więzienie było dobrze strzeżone, więc jeden ze strażników więziennych towarzyszył mi cały czas. I kiedy uczyłem medytacji takim ciepłym, miłym głosem, ów strażnik zasnął. Otworzyłem oczy, kiedy usłyszałem jego chrapanie. Zobaczyłem, jak jeden z więźniów sięga po klucze, a on zobaczył mnie: „A niech to! Jedna chwila i miałbym te klucze!”.

Tak że, proszę, nie zasypiajcie. Mówię to też do siebie: „Ajahnie Brahm, nie zasypiaj”. Możesz mnie szturchnąć, jeśli przysnę. Dobrze. Zaczynajmy.

Zamykamy oczy i zaczynamy relaksowanie ciała i umysłu. Zaczynamy od uświadomienia sobie pozycji, w jakiej znajduje się nasze ciało, w jakiej właśnie przebywamy, siedząc. Zamykamy oczy, aby było nam łatwiej skoncentrować się na odczuciach cielesnych. Nie będzie nas ten zmysł rozpraszał.

Z zamkniętymi oczami słuchamy instrukcji, uświadamiając sobie pozycję ciała. Możecie teraz dostosować sobie siedzenie, tak jak ja zamierzam, bo moja poduszka nie jest w odpowiednim miejscu. Teraz lepiej.

A teraz będziemy się skupiać na szczegółach, zaczynamy od nóg. Jak one są ułożone w tej właśnie chwili? Czy są w wygodnej pozycji? Czy możesz je ułożyć bardziej komfortowo? Będziesz w tej pozycji przez pół godziny, więc zadbaj o to, żeby później nie sprawiała ci problemów. Dopasuj jak najlepiej pozycję, aby była komfortowa. Poruszając się, bądź świadomy, a zauważysz pojawiające się uczucia – zmieniający się poziom komfortu – czy jest ci wygodniej, czy mniej wygodnie? Pozytywna informacja zwrotna oznacza, że dobrze ci idzie, a negatywna, że trzeba wrócić do poprzedniej pozycji. W ten sposób znajdź najlepszą pozycję. Bądź świadomy swojej pupy, na pośladkach skupia się sporo ciśnienia, dlatego ludzie się kręcą w czasie medytacji. Spróbuj teraz dostosować pozycję tak, aby była na tyle komfortowa, na ile to możliwe. To świadoma uważność i współczucie – stare, dobre buddyjskie współczucie i dobroć, o których zapominamy czasem w odniesieniu do własnego ciała. Bądź uprzejmy dla swojego ciała.

Więc kiedy moja pupa i nogi dobrze się czują, okazuję troskę swojej talii, upewniając się, że nie jest zbyt sztywna ani zbyt miękka, że nie przechyla się w którąś ze stron, o ile tego nie potrzebuję, aby znaleźć dla niej najlepszą pozycję. Kiedy jestem usatysfakcjonowany – byłem dobry, uważny, dopasowałem się – mogę przejść do pleców. Czuję je, szczególnie w tym momencie, te mięśnie na ramionach. Uczę się je rozluźniać. Pomaga mi wyobrażanie sobie obu partii mięśni po każdej ze stron pleców, wizualizuję je jako sznurki, nitki rozciągnięte, napięte, co mogło powodować ból, więc puszczam je w wyobraźni, rozluźniam, rozpuszczam napięcie, aż mięśnie nie rozluźnią się tak bardzo, że czuję, jak to napięcie odchodzi, zmniejsza się, bo nic nie naciąga mięśni.

Przechodzę do rąk, dłoni i upewniam się, że jest im komfortowo, sprawdzam, czy w nich wszystko w porządku. Zapewniam je, że mogą się rozluźnić, każda partia mięśni niezależnie, dbam o nie, troszczę się. Potem mogę przejść do kolejnej partii, a one mi odpowiadają uczuciem rozluźnienia.

Przechodzę do szyi – częstego źródła bólu, o ile o nią nie dbamy. Upewniam się, że głowa jest odpowiednio ułożona na szyi, że żadne ubrania nie krępują jej. A jeśli pojawia się katar sienny, jakieś drapanie w gardle, uczę się z tym być, odpuszczać i obserwować, jak te odczucia odchodzą. Rozluźnić się i obserwować to. Z uważnością obserwować, jak rzeczy się zmieniają, kiedy się zmieniają. Jak w uczuciu lęku, niepokoju wszystko staje się napięte, a kiedy odpuszczam, rozluźniam się, pozostając w teraźniejszości, zamiast martwić się o przyszłość, wszystko przepełnia spokój.

Przechodzę do twarzy. Lubię się koncentrować na mięśniach okalających usta, oczy i tych na czole, bo zbiera się w nich sporo napięcia, np. wtedy, kiedy ogarnia cię złość, strach, ale też zmęczenie czy szczęście. Wszystko to odzwierciedla się na twarzy. Mięśnie układają się zgodnie z przeżywanymi uczuciami. Teraz obserwuj te mięśnie, uświadom je sobie i naucz je rozluźniać, każdy z nich z osobna. Nie odczuwam, by cokolwiek było naciągnięte, uciskane, pchane czy rozciągane, wszystko jest luźne.

A teraz przejdźmy gdzie indziej. Raczej nie da się poczuć czegoś wewnątrz mózgu, ale i tak kieruję uwagę w miejsce kilka centymetrów za oczami, do środka mózgu. Na wielu z was ciąży mnóstwo odpowiedzialności, sporo spraw do załatwienia, co skutkuje wyczerpaniem. Zatem teraz skupiam się na tym obszarze, gdzie, jak sobie wyobrażam, jest centrum mózgu, i rozluźniam to miejsce, przesyłam do niego energię dobroci, czułości i spokoju. Oby mój mózg był szczęśliwy, w dobrej formie i pełen lekkości, aby nic go nie ściskało, nie gniotło, nie naciągało. Wyobrażam sobie, jak wszystkie te stresory znikają, a mózg spowija spokój, lekkość i rozluźnienie.

Teraz uświadamiam sobie ciało jako całość, zamiast poszczególnych jego części. Obserwuję, jak całe ciało się relaksuje, otwiera, pozbywa wszelkich napięć. Zwykle w tym momencie się zatrzymuję i rozkoszuję relaksacją – tym, że nie muszę nigdzie chodzić, mówić, myśleć, że wystarczy po prostu być, nie myśląc o tym, co jest do załatwienia, w lekkości i satysfakcji z obecności tutaj.

Teraz zaczynam obserwować wewnętrzny krajobraz emocjonalny swojego umysłu. Uświadamiam sobie swój umysł. Badam swoim spokojomierzem, jak spokojny jestem albo jak pobudzony na skali od 1 do 10, tak jak w każdym innym przyrządzie pomiarowym, np. termometrze albo prędkościomierzu. 10 oznacza wysokie pobudzenie, a 0 to śmierć. Mówię to, żeby was trochę obudzić. 0 do 10. Co czyni cię bardziej spokojnym? Jaki rodzaj podejścia? Dzięki czemu stajesz się bardziej zrelaksowany, a co cię pobudza?

Chodzi o świadomość w obecnej chwili, żadnych wycieczek do przeszłości, później się tym zajmiesz. Teraz jesteś tutaj i nikt cię nie ocenia, nikt cię nie testuje. Jesteś w pełni akceptowany. Nie ma przyszłości, nie ma lęku. Teraz jest ten czas. To teraz tworzysz przyszłość. Możesz stworzyć przyszłość tylko teraz, jeśli zadbasz o spokój, dobroć, łagodność dla siebie. To najlepsze, co możesz zrobić dla swojej przyszłości. Wystarczy obdarzyć ją spokojem, dobrocią i łagodnością w chwili obecnej. Wtedy twój spokojomierz pokaże liczbę bliższą jedynce. Nie musisz nic robić, nie musisz nikogo zadowalać, niczego produkować. Po prostu jesteś tutaj. Zachwycasz się prawdziwym spokojem.

Nie trzeba się zastanawiać, notować ani rozkminiać, co to jest. Po prostu poczuj to. Miej tę świadomość i życzliwość, która pojawia się, zanim myślenie próbuje zawładnąć chwilą. Poczuj to. Niech ogarnie cię spokój.

Dla tych, którzy praktykują obserwację oddechu – głęboko się relaksujecie, zastygacie w ciszy, do waszej świadomości dochodzi oddech. Ten sam rytm, który znacie z brzucha mamy, w którym się poruszaliście w zgodzie z jej oddechem. Powolny, przytulny, bezpieczny, pokrzepiający. Z każdym wdechem powiedz sobie cichutko „spokój”, a z wydechem „odpuszczenie”.

Wdech – spokój, wydech – odpuszczenie.

Bądź w spokoju z oddechem, bez siłowania się, bez przeszłości, bez przyszłości. Po prostu bądź. Umysł jak piórko na wietrze łagodnie kołysze się z oddechem do przodu i z powrotem. Dziki i wolny.

Jak się teraz czujesz? Jak ci jest? Jak zrelaksowane jest twoje ciało? Jak spokojny, zrelaksowany jest w tej chwili twój umysł? Czy dostrzegasz zachwyt, szczęście albo coś tak nieskomplikowanego jak spokojny, radosny umysł?

Ludzie zawsze celebrują te momenty, kiedy coś osiągną, dotrą gdzieś, wstrząsną światem. A teraz możesz przez następnych parę chwil obserwować radość i głębokie poczucie spokoju, bezruchu.

Zadzwonię teraz trzy razy. Zobaczcie, czy umiecie wytrwać do momentu, kiedy zaniknie dźwięk trzeciego dzwonka. Wtedy wyjdźcie z medytacji.

Podobało mi się. Ci, którzy muszą do toalety – jest na zewnątrz. Ci, którzy uciekają – bon voyage!
Zawsze się zastanawiam, czemu ludzie wychodzą po moich mowach. Może dlatego, że nie używam odpowiedniego dezodorantu. Prawdę mówiąc, nie używam w ogóle dezodorantu. W każdym razie niektórzy wychodzą i po jakimś czasie wracają. Niektórzy przychodzą tylko na medytację, pewnie myślą, że słyszeli już wszystkie moje żarty. Od czasu do czasu zdarza mi się jednak powiedzieć jakiś nowy żart, zaraz to udowodnię.

Powiedziałem go kilku osobom – zwykle sprawdzam najpierw żarty, żeby upewnić się, że są w porządku. A opowiedział mi go pewien weganin. Dlaczego kawałek tofu przechodzi przez drogę? Żeby udowodnić, że nie był kurczakiem [ang. chicken = kurczak lub tchórz]. No, chociaż trochę hałasu.

Spróbujmy czegoś innego. Porozmawiajmy o śmierci. Czemu nagle zrobiło się tak cicho i poważnie? W naszej kulturze mówienie o takich sprawach wprowadza grobową atmosferę. Jednak w samym zeszłym tygodniu pewnie tysiące ludzi umarło. We wtorek brałem udział w ceremonii pogrzebowej młodego człowieka, syna jednego z naszych członków seniorów. A następnego dnia, w środę rano, odeszła starsza pani – no, może nie starsza, bo jestem w podobnym wieku, nawet jeszcze trochę starszy – jedna z członkiń naszego stowarzyszenia, Suzan Keen. Susie odeszła kilka dni temu. Rozmawiałem z jej partnerem, a raczej mężem, wiem, że był jej mężem, bo im dawałem ślub. Cudowna para. Suzan nie chciała żadnego pogrzebu, żadnej ceremonii. Ale nie pozwolę jej tak się zawinąć, nieco o niej dzisiaj wspomnę. Tu jest jej fotografia, dla pamięci. Ale to nie wszyscy.

Przyjaciel, który podszedł do mnie na odosobnieniu z jakimś zapytaniem, popełnił samobójstwo w Hongkongu w zeszłym tygodniu. Wujek Ajahna Brahmalego też odszedł, choć to nie było zaskoczenie. Tyle ostatnio śmierci, że zaczynam się zastanawiać, kto będzie następny… [śmiech].

Nie trzeba być starym, żeby umrzeć. Oto pierwsza z historii, które opowiadam na ceremoniach pogrzebowych. Nie będzie wcale ponura, bo pogrzeby, rocznice śmierci albo pożegnania przypominają nam o tym, co w życiu ważne. Sprawiają, że wszystkie te drobnostki, za którymi uganiamy się w życiu, te kłótnie, trudności i spory z bliźnimi, przestają być w centrum uwagi. Kiedy coś takiego się zdarza, przekierowujemy uwagę na rzeczy naprawdę ważne.

Pewien stary mnich opowiedział mi tę historię w Tajlandii. Dawno temu w Tajlandii czy Sri Lance ludzie żyli znacznie bliżej natury, czy to w tak zwanym prawdziwym życiu, czy też żyjąc w leśnych klasztorach. Właśnie zakończyliśmy odosobnienie w leśnym klasztorze i ludzie zapytali mnie, jak praktykować po powrocie do prawdziwego życia. Pytam: co to znaczy „prawdziwe życie”? Czy w Perth zaznasz prawdziwego życia?

Ilu ludzi farbuje włosy? Ja nie. Jak wielu ludzi używa żelu do włosów? Ja nie. A ponieważ w środę wybieram się w podróż, przypomniało mi się, jak ostatnim razem udałem się na lotnisko w Perth z torbą. Mówię „torbą”, a nie „torbami” – jest tutaj za rogiem – bo tylko z nią podróżuję. I kiedy przechodziłem przez kontrolę bezpieczeństwa, zapytano mnie, czy mam żel do włosów w torbie. Żel do włosów? Błagam!

To nie jest prawdziwe życie – ludzie używają peruk, protez, klimatyzacji, oświetlenia – czy to wszystko naprawdę prawdziwe? Mamy teraz nawet sztuczną inteligencję i fake newsy. Nic nie jest prawdziwe. Musisz wrócić na łono natury, jeśli chcesz zaznać prawdziwego życia. Więc jak to jest z tym powrotem do prawdziwego życia?

W tym niby-prawdziwym życiu ukrywamy pewne sprawy. Nie mówimy o śmierci ani o tym, że ktoś umarł, mówimy, że odszedł, wrócił do swoich przodków. No właśnie nie: on umarł! Dlaczego nie szukamy sensu w śmierci? Zamiast tego wielu ludzi walczy z żałobą. Tymczasem jest to jedna z najbardziej pewnych rzeczy, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć.

Ostatnio, kiedy rozmawialiśmy o przyszłości naszego buddyjskiego stowarzyszenia, ludzie zaczęli mnie pytać, czy mam jakiś plan sukcesji dotyczący tego, kto będzie kontynuował moją pracę, gdy odejdę. Ale o co chodzi, próbujecie mnie zabić czy co? Może wiecie coś, czego ja nie wiem? Lepiej nie będę pić tej wody. Troszkę się nabijam, ale naprawdę uważam, że nie ma nic złego w tym, żeby o tych sprawach rozmawiać.

Ale wracając do mnicha żyjącego w dżungli, w samym sercu natury. Chciałbym najpierw opowiedzieć tę historię, bo była naprawdę słodka. Więc ten mnich mieszkał w samym środku lasu tropikalnego i pewnego wieczoru ktoś puka do jego drzwi. Nikt nie mieszka w promieniu wielu kilometrów od niego, a tu w środku nocy ktoś puka. Otwiera drzwi, a tam samica małpy z małym małpiątkiem w ramionach. Podała je mnichowi, ale małpka okazała się nieżywa. Małpia mama w żałobie widziała wcześniej, że mnich jest przepełniony dobrocią, pokojem, że nigdy nie skrzywdził żadnego leśnego stworzenia, czasem nawet zostawiał jakieś jedzenie dla zwierząt. I chociaż małpia mama nie znała tego człowieka, pomyślała, że może on ma jakąś wiedzę, jakąś siłę, by uleczyć jej dzieciątko.

Mnich wziął małpiątko, widząc smutek i nadzieję w oczach matki. Potrzymał je chwilę, ale nie można było nic zrobić, zwierzątko było nieżywe. Jedyne, co mógł zrobić, to okazać matce współczucie, życzliwość, a potem oddał jej dziecko. Małpia mama odeszła w siną dal.

Pomyślałem, że to taka piękna opowiastka – smutna, a zarazem słodka – o tym, jak czasem śmierć potrafi połączyć istoty z kompletnie różnych światów, aby się sobą opiekowały. Wszyscy doświadczamy takich samych strat i tak samo się dziwujemy tym ważnym wydarzeniom życiowym.

Ten sam mnich powiedział mi, że później była burza, wiele drzew i gałęzi spadało, co go bardzo przestraszyło, bo miał bardzo prowizoryczną chatkę. Nie miał pozwolenia na budowę ani nic w tym stylu, więc dom zrobiony ze zwykłego bambusa i liści w czasie burzy nie był zbyt stabilny. Dobrze chronił przed deszczem, ale nie stanowił żadnej ochrony przed gałęziami, a już szczególnie nie przed spadającym drzewem. Przypomnijcie sobie wielkie burze na świecie, kiedy drzewa łamią się jak gałązki. Wiecie, że lubię czasem trochę podkoloryzować moje mowy. Czasem przesadzam z dramą, ups.

Kiedy byłem młodym buddystą, czasem słuchałem mów, którym niby nie można było nic zarzucić, były jak najbardziej zgodne z Dhammą, z buddyjską nauką, ale sprawiały, że usypiałem. Więc przysiągłem sobie, że ja będę wygłaszał ekscytujące mowy.

Tak że wracając do burzy – wiele drzew spadło na ziemię tej nocy, ale mnich przetrwał. Rano było już spokojnie i można było ocenić straty. Wiele drzew ominęło jego chatkę, ale to nie drzewa czy gałęzie przykuły uwagę mnicha, ale liście, które zostały zerwane z drzew i leżały na ziemi. Były to przede wszystkim brązowe i żółte liście, które miały już wiele lat, no, może nie wiele lat, w każdym razie były stare. Ale było tam też trochę świeżych, zielonych liści, a nawet kilka takich, które pewnie ledwo co wyrosły. Na drzewach zaś pozostały w większości zielone liście, ale było kilka żółtych i nieliczne stare, brązowe liście, które przeżyły nawet kilka tych zielonych. Sensem tej historii jest odkrycie w naturze prawdy o tym, że kiedy burze, czyli np. choroby, nawiedzają nasze wspólnoty, to w większości chorują i umierają starzy ludzie (tak jak burze zabierają głównie brązowe liście). Ale zabierają one także kilku młodych ludzi i nie ma w tym nic nieprawidłowego, to niczyja wina. Nie ma sensu złościć się na żywioły, kammę czy Boga. Uświadamiamy sobie, że takie jest życie. Jedyne, co można zrobić, kiedy sobie uświadomimy, że to istotna część ludzkiego życia, to zaakceptować, przyjąć to, nauczyć się z tym żyć, zamiast z tym walczyć czy temu zaprzeczać. Można się dzięki temu tak wiele nauczyć, tak bardzo rozwinąć i uczynić świat lepszym, kiedy się wie, jak krótkie potrafi być życie. Wtedy zawsze masz z tyłu głowy, żeby być życzliwym i troskliwym wobec innych.

Pamiętam pewnego stulatka, którego dziennikarze zapytali, czy ma jakąś mądrą radę dla tych, którzy nie są w jego wieku, ale być może do niego zmierzają. Odpowiedział, że dziś są jego setne urodziny i gdyby tylko wiedział, że dożyje tak sędziwego wieku, toby o siebie bardziej dbał. Za wszystkie głupoty i błędy młodości… teraz musi zapłacić… z odsetkami. Tak że pierwsza sprawa jest taka, że nie wiemy, jak długo będziemy żyć, ale wiemy, że życie i śmierć mają sens.

Jednym z problemów związanych z cierpieniem życiowym, z uczuciem zawodu, kiedy coś nie idzie po naszej myśli – chodzi mi o rozwody, choroby, straty i oczywiście śmierć – jest to, że pytamy, dlaczego coś się wydarzyło. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź brzmi: abyś znalazł w tym sens. To ma być jak kop w tyłek, aby sobie uświadomić, że może nas zabraknąć w każdej chwili.

Jedna z najstraszniejszych sytuacji w moim życiu – to będzie trochę inny przykład, ale pokazuje, jakie mamy podejście do wydarzeń życiowych – miała miejsce po ślubie mojego bliskiego przyjaciela ze studiów. Staliśmy tam, sami młodzi mężczyźni – około dwudziestu, dwudziestu jeden lat – i gadaliśmy głupoty.

Słyszę jakiś pogłos. Jakieś echo. To chyba duch.

W każdym razie mieliśmy głupkowatą wymianę zdań na temat tego, kto następny się ożeni. Wiecie, wszyscy młodzi, pożądani kawalerowie – dyplom studiów, silni, zdrowi, przystojni… Tak, ja też taki byłem!

W każdym razie jeden z nas mówi: Tamten gość, Jeff, będzie następny. Ale oczywiście stwierdzamy: Nie, w życiu! Nikt nie będzie go chciał za męża. Wtedy wskazali na następnego kandydata, którym byłem ja. Miałem na imię Peter, zanim przybrałem imię mnicha, więc mówią, że Peter będzie następny. Nie, w życiu! Nikt nie będzie chciał wyjść za niego za mąż. I wtedy nadeszła najstraszniejsza chwila mojego dotychczasowego życia. Obok mnie stała dziewczyna, która szepnęła mi na ucho: „Ja bym chciała”. Byłem przerażony! Ratunku! Biedna młoda dama. Resztę wieczoru spędziłem z daleka od niej.

No ale moglibyśmy się zastanawiać, kto następny umrze. Czy są jacyś ochotnicy? Jak to jest, że nie obawiamy się mówić o ślubie, a obawiamy się mówić o śmierci? Zdarza nam się gubić sens życia. Samo wspomnienie śmierci nie musi oznaczać, że zrobi się ponuro.

Jest takie wspaniałe powiedzenie, które znam od jednego ze wspaniałych amerykańskich filozofów z rodziny psowatych – Snoopy’ego. Czasem komiksy odznaczają się wielką mądrością, a ich bohaterowie mają więcej mądrego do przekazania, niż przeczytasz w niejednym podręczniku do filozofii. Zatem Charlie Brown, najlepszy przyjaciel Snoopy’ego, mówi: „Pewnego dnia wszystkich nas czeka śmierć, czyż nie? Wszyscy musimy pewnego dnia umrzeć”. Czy można temu zaprzeczyć? Można. Jak? „To prawda, że pewnego dnia wszyscy umrzemy, ale za to przez większość dni nie umieramy” – odpowiedział Snoopy.

Wydało mi się to niezwykle interesujące – przez większość dni nie umieramy, ale pewnego dnia umrzemy. Więc uświadomiwszy sobie, że przez większość dni nie umierasz, wykorzystaj je najlepiej jak możesz, nie marnuj ich. To bardzo ważne. Zatem co zamierzasz zrobić z dniem dzisiejszym, jutrzejszym, kolejnym? Uczyń je wartościowymi. Rób to, co jest wartościowe. Zwłaszcza gdy wiesz, że nawet młodzi ludzie mogą umrzeć. Nie wiemy, ile czasu nam zostało. Mamy wykorzystać jak najlepiej to, co nam jest dane. Czasami idziesz na uroczystość pogrzebową i tam poznajesz prawdę o życiu.

Nie zapomnę jednego gościa, który napisał artykuł, wiedząc, że niedługo ma umrzeć. Lekarze stwierdzili, że ma przed sobą tylko kilka tygodni, tak że miał sporo polotu przed finalnym odlotem. Urządził pogrzeb dwa tygodnie przed śmiercią. Cóż za cudowny pomysł! Zaobserwował na pogrzebach innych ludzi, że tam się mówi wspaniałe słowa o umarłych – jak wiele sensu wnosili w życie innych, jak wspaniale było mieć takiego przyjaciela, partnera czy taką przyjaciółkę, partnerkę, jaką kochającą i troskliwą osobą ktoś był, ile się od tej osoby można było nauczyć, jakim wspaniałym była człowiekiem. Stwierdził, że skoro zwykle nie słyszy się takich słów za życia, ale dopiero po śmierci, to czemu by nie urządzić pogrzebu, zanim się umrze? Wszyscy przyjdą, wygłoszą wspaniałe peany na twoją cześć, powiedzą, jakim wspaniałym mnichem byłeś… Też wolałbym mieć pogrzeb, zanim umrę. Czy to nie wspaniały pomysł? Wszyscy przychodzą i wygłaszają cudowne mowy o mnie, wszystkie te anegdotki, i przyznają, że wszystkie te żarty, które wydawały im się kiepskie, faktycznie takie były.

Dlaczego celebrujemy życie, dopiero kiedy ktoś umrze? Zatem uczęszczając na pogrzeby, można się czegoś nauczyć o sensie życia. Na takich uroczystościach nigdy nie słyszałem o czyimś majątku, nigdy nie odczytywano czyjegoś ostatniego zeznania podatkowego, nie wymieniano liczby aktywów ani nie określano, jak sławny był dany człowiek. Za to często wspomina się, jak kochającą, dobroduszną czy szczodrą był osobą. To, co ludzie o nas pamiętają, nie interesuje urzędów podatkowych. Gdy ludzie wysyłają swoje CV… Jakie rzeczy umieszczacie w CV? Tych rzeczy nie wspomina się na pogrzebach. Sens życia polega na czymś zupełnie innym niż to, co świat uznaje za ważne i cenne. Tak wiele można się z tego nauczyć.

Czasem mam taką refleksję: jaka szkoda, że ludzie nie widzą i nie słyszą, co się dzieje na ich pogrzebie. Tak często widzę skłócone rodziny nierozmawiające ze sobą od lat, jak gromadzą się na czyimś pogrzebie. Niekiedy im mówię: To wasze pierwsze spotkanie, od kiedy coś niedobrego się między wami wydarzyło. Dajcież spokój! Odpuśćcie, nie bierzcie tego ze sobą do grobu! Pamiętajcie, co jest ważne! Odpuszczenie. A jego częścią jest wybaczenie. Nie ma już znaczenia, czy ktoś cię zdradził albo zrobił ci okropne rzeczy – to przeszłość. Teraz jest czas odpuszczenia, pojednania. I jest coś jeszcze, pamięta się małe, głupiutkie rzeczy… [dźwięk telefonu] …jak niewyciszenie telefonu podczas mowy. Przebacz i odpuść.

Powinienem był o tym wspomnieć. W tym roku jeszcze tego nie mówiłem. Kiedy przyjdziesz posłuchać mowy i zadzwoni ci telefon podczas medytacji albo mowy, to według buddyzmu tworzy on złą kammę. Oznacza to, że odrodzi się w procesie reinkarnacji i w następnym życiu będzie parkometrem – najniższą formą życia technologicznego. Kolejnym poziomem jest policyjny radar, który też jest gdzieś na dole tej hierarchii. Albo taki paralizator.

W każdym razie, jeśli chodzi o sens życia i naukę bycia życzliwym i tego, co się naprawdę liczy, pogrzeby mogą się okazać bardzo inspirujące. Kiedy umarł mój ojciec, miałem z nim pewne niezałatwione sprawy. Czy kiedykolwiek tak mieliście? Moje dotyczyły tego, że kiedy mój ojciec umarł, miałem 16 lat, byłem nastolatkiem – i wiecie jak to jest, ciągle się wtedy kłócisz z ojcem, bo chcesz być niezależny, zaznaczyć swoją odrębność. To prosta psychologia dorastania. Byłeś pod opieką, kontrolą, wpływem ojca przez tak długi czas, że teraz musisz się od niego uniezależnić, choćby nie wiem co. Chcesz być inny.

To jak w tej starej sufickiej przypowieści. Suficcy klasycy stanowią czasem świetne źródło mądrości, to stara wiedza o ludzkiej psychologii. Ta piękna przypowieść ze świata sufickich muzułmanów pochodzi od Nasreddina.

Nasreddin i jego syn pracowali w biznesie solnym. Mieli kilka osiołków, które nosiły sól w workach zawieszonych po obu stronach grzbietu do miejsca, gdzie można było ją sprzedać. Za każdym razem, kiedy przechodzili jakimś wąskim mostem bez barierek, a osiołek za bardzo przechylał się, dajmy na to w lewo, ojciec kazał synowi popchnąć osiołka w lewą stronę, a syn, będąc typowym nastoletnim chłopakiem, zawsze robił odwrotnie – pchał osiołka w prawą stronę. Kiedy osiołek za bardzo przechylał się w prawo, ojciec kazał synowi popchnąć go w prawą stronę, a syn popychał go w lewą, po prostu żeby zrobić mu na przekór.
Tak jak i ja robiłem wbrew swojemu ojcu, tylko po to, żeby pokazać, że jestem inny. Wreszcie, któregoś dnia, przechodząc przez most, ojciec zauważył, że osiołek kieruje się w prawo, więc jak zawsze poprosił syna, aby popchnął osiołka w prawą stronę. Tym razem syn popchnął osiołka rzeczywiście w prawo i ten spadł z mostu. Ojciec zdziwiony pyta: Dlaczego tym razem zrobiłeś to, co ci kazałem? Ojcze, czy nie wiesz, że dziś są moje dwudzieste urodziny i nie jestem już nastolatkiem?

Zatem robienie czegoś wbrew komuś to starożytna tradycja młodych chłopaków rywalizujących z ojcami. Było tak, że ja uwielbiałem muzykę rockową, na przykład Jimiego Hendrixa, a mój ojciec wolał Franka Sinatrę. Mieszkaliśmy w malutkim mieszkanku, tak że musieliśmy grać każdy swoją muzykę w tym samym czasie. Chyba rozumiecie, że to nie Frank Sinatra dominował ani nie był lepiej słyszalny? To Jimi Hendrix zdecydowanie wygrywał głośnością. Ojciec mi na to pozwalał. Miałem potem wyrzuty sumienia, że niewystarczająco często mówiłem mu, że go szanuję, kocham i że mi na nim zależy. Albo te wszystkie drobne rzeczy, które mi mówił.

Pewnie wszyscy znacie już tę anegdotę o otwarciu drzwi serca. Innym razem powiedział: „Jeśli czegoś potrzebujesz tak bardzo, że rozważasz nawet kradzież… Jeśli pragniesz czegoś tak bardzo, nie kradnij tego, powiedz mi o tym. Cokolwiek to nie będzie, kupię ci to”. Był biedny, wiem, że miał na myśli to, że byłby w stanie sam to ukraść albo żebrać, albo pożyczyć, byle tylko jego syn nie musiał kraść. Uderzyło mnie to, że zrobiłby wszystko, aby powstrzymać mnie od kradzieży. Takie było jego zobowiązanie wobec swoich dzieci. Ciążyło na mnie potem ogromne poczucie winy, a nie mogłem go już przeprosić, skoro nie żył. Na szczęście w tradycji buddyjskiej możesz zawsze przeprosić, nawet gdy ta osoba już nie żyje. Na czym to polega?

Wyobrażasz sobie tę osobę, w jakimś cichym miejscu. Kiedy czujesz gotowość, zamykasz oczy i wyobrażasz sobie tę postać, wizualizujesz ją. Mówisz: „Tato, jeśli czynem, mową albo myślą, z premedytacją albo niechcący, będąc głupim dzieciakiem, uczyniłem coś, co cię zraniło, albo jeśli czegoś nie zrobiłem, a miałem zamiar, na przykład powiedzieć, jak bardzo cię szanuję, kocham i jak mi na tobie zależy – proszę, przyjmij moją prośbę o wybaczenie. Przyjmij moje szczere przeprosiny”.

Kiedy to zrobiłem, zyskałem emocjonalną wolność i odpuszczenie. Poczułem od razu obecność ojca, nie wiem, czy to było prawdziwe, czy wyobrażone, ale było niezwykle pomocne – to, co powiedział, jak się uśmiechnął: „Ależ oczywiście, że ci wybaczam. Sam byłem kiedyś nastolatkiem, to naturalna kolej życia, odpuszczam ci”. To zadziałało. Miało dla mnie ogromne znaczenie.

A teraz lepiej zerknę na ludzi tutaj, żeby nikogo niechcący nie zawstydzić. Był raz pewien Kambodżanin, jeden z przewodniczących tutejszego stowarzyszenia kambodżańskiego. Kiedy Kambodżanie przybyli do Perth, nawiązaliśmy z nimi kontakt. Pojechałem do Shenton Park, gdzie było ich sporo i nie wiedzieli, gdzie w ogóle się znajdują – w końcu byli prostymi rolnikami. Próbowaliśmy się porozumieć, ale nic nie działało. Rozpoznawali w nas buddyjskich mnichów, ale nie mogliśmy się dogadać. Wtedy zaczęliśmy tradycyjne buddyjskie recytacje i, przypominam sobie tę chwilę, niedługo po tym, jak zaczęliśmy recytować, podnieśli ręce i zaczęli płakać. To była pierwsza rzecz, którą rozpoznali, gdy dotarli do Australii. Ten przyjazd był dla nich jak lądowanie na księżycu – było ich tak niewielu, nie wiedzieli, gdzie się znajdują, a ich kultura była tak odmienna od tego, co widzieli. Może i rozpoznawali mnichów buddyjskich, ale nie byli z nimi w żaden sposób powiązani. I wtedy te recytacje sprawiły, że się rozpłakali, że poczuli wreszcie jakąś łączność z tą ziemią – to było takie piękne.

Byli bardzo biedni. Po chwili zaczęliśmy się z nimi zapoznawać i okazało się, że jeden z nich, a nawet kilku z nich, potrafi mówić po tajsku, bo przebywali w obozach dla uchodźców na wschodzie Tajlandii, blisko granicy z Kambodżą. Jeden z nich zaprosił mnie na coś w stylu pobłogosławienia domu. Częstuje się jedzeniem, zdobywa zasługi, tworzy się dobrą kammę. I w samym środku naszej recytacji ten człowiek, któremu towarzyszy żona, wyjmuje starą, pogniecioną, czarno-białą fotografię poprzedniej żony.

Wiąże się to z historią sprzed wielu lat, kiedy jako prosty człowiek ożenił się w Kambodży, tak jak wielu ludzi, o których mogliście dowiedzieć się z filmu „Pola śmierci”. Uciekał od Czerwonych Khmerów przez dżunglę i choć wielu ludziom się to nie udało, jemu tak. Przedostali się przez granicę do Tajlandii pomimo tego, że do nich strzelano i ryzykowali, że zabije ich mina.

Ale gdy dotarli do obozu dla uchodźców, okazało się, że jego żona zaraziła się malarią w dżungli. Mimo pomocy wspaniałych lekarzy umarła. Była tak blisko bezpiecznego życia, a umarła na ostatniej prostej. Jej mąż po około trzech, czterech latach w obozie poznał swoją kolejną żonę i przybyli do Perth, osiadł tu, ciężko pracował przez wiele lat, aż wreszcie zaprosił nas, mnichów.

Siedząc obok swojej obecnej żony, wyciągnął starą fotografię pierwszej żony i chciał zadedykować jej swoje zasługi. To był pierwszy moment, kiedy w jakiś sposób odniósł się do tej straty w obecności swojej drugiej żony. Wziął to zdjęcie i płakał, płakał i płakał. Oddał jej zasługę, dobrą kammę. „Dziękuję ci za to, że byłaś moją żoną przez wszystkie te lata”. Potem odłożył zdjęcie, usiadł obok obecnej żony i kontynuował ceremonię. To był piękny sposób poradzenia sobie ze śmiercią – poprzez wyrażenie miłości, wybaczenie, prośbę o wybaczenie – aby poukładać sprawy, rozpocząć nowy rozdział z nową żoną.

Możesz zawsze tak postąpić, jeśli masz jakieś niedokończone sprawy. Kiedy ktoś umrze za granicą, a ty nie możesz pojechać do tej osoby, nie zawsze się da, zawsze możesz o niej pomyśleć, nawet jeśli to wspomnienie sprzed wielu lat. Pomyśl o tej osobie i pojednaj się z nią. Oczywiście najlepiej się pogodzić, kiedy ciągle żyjecie, rozpracować sprawę, gdy jesteście ciągle na tym świecie. To przepiękna rzecz.

Ale oczywiście zawsze mamy z tyłu głowy, że któregoś dnia nam się to przydarzy. Nie przez większość czasu, bo przez większość czasu żyjemy. Dlatego wykorzystaj ten czas na to, co jest naprawdę ważne w życiu. Nie zabiegaj o rację, ale o życzliwość. To ona po tobie zostanie w pamięci ludzi, kiedy przyjdzie twój koniec.

Miałem nie wspominać starych historii, ale jedna z nich jest niezwykle istotna, wywarła na mnie ogromne wrażenie i dlatego staram się nią dzielić. Jest o tym, że kiedy ktoś umrze, nie musisz być pogrążony w żalu. Jest różnica między stratą a żalem. Wszyscy musimy doświadczać straty – nie przebywamy z ludźmi cały czas, przemieszczamy się w różne miejsca, a pogrążenie w żalu jest czymś, co dodajemy do straty.

Przez dziewięć lat byłem w klasztorze na północnym wschodzie i przez cały ten czas było to miejsce pochówku skremowanych ciał. Nie tylko pochówku, ale i samego procesu kremacji. Nie było wtedy żadnych przepisów BHP. Mieszkańcy okolicznych wsi byli naszymi znajomymi, widywaliśmy się często, każdego dnia przychodzili w sprawie jakiejś ceremonii, znaliśmy się. Kiedy któryś z nich umarł, nie było łez. Przez dziewięć lat nie widziałem, żeby ktoś zapłakał. No może z jedną łezkę, ale to zupełnie nieznaczące. Niczego nie powstrzymywali, po prostu nie mieli w sobie żalu. To przypomina te wszystkie pierwotne osady, plemiona, nie tylko australijskie, ale na całym świecie, w których ludzie są tak świadomi śmierci, że nie jest dla nich niczym zaskakującym. Rozumieją ją w zasadzie od urodzenia. To pierwsza sprawa.

Ponieważ ludzie byli zaznajomieni ze śmiercią, kiedy ktoś odchodził, można było go dotknąć, zobaczyć, poczuć. Nie balsamowano go, wyglądał bardzo realnie. Kiedy umarł jeden z naszych bliskich członków, były skarbnik, udałem się na jego pogrzeb i nie rozpoznałem go. Okazało się, że ogolili mu włosy to tu, to tam i nie rozpoznałem go – był zabalsamowany. Ale to był on – dobry, stary Ron.

W każdym razie w tym wyjątkowym czasie, kiedy ktoś umiera, nie trzeba być smutnym, gdy już odszedł i spoczywa w spokoju. Jest to coś pomiędzy smutkiem i wzniosłością. Właśnie w zeszły wtorek poczułem taką mieszankę tych dwóch uczuć.

Wspomniałem historię o moim ojcu i jego śmierci. Nigdy nie płakałem, ani kiedy umarł, a miałem wtedy 16 lat, ani nie płakałem od tego czasu – to już 50 lat, nie, zaraz, 52 lata czy coś w tym stylu. Umarł w domu, pojawiło się we mnie jakieś poczucie spokoju, wzniosłości, coś takiego, co wydaje się niezwykle ważne w życiu, co chciałem poznać, pomieścić w sobie. Nie był to smutek ani radość, było w tym coś z przeżycia duchowego. W jakiś sposób zrozumiałem to poprzez koncerty – kiedy chodziłem na koncerty, to było jedno z najwspanialszych doświadczeń: móc obserwować te wspaniałe zespoły i muzyków. Rolling Stonesi – wymknąłem się na ich koncert w wieku 11 lat, nie powinno mnie tam być. Byłem na koncercie Roda Stewarta, na który przyszło zaledwie 6 osób – jak na prywatne wydarzenie. Byłem na pierwszym występie Led Zeppelinów w Marquee Club i na jednym z ostatnich Jimiego Hendrixa. Pamiętam tyle rzeczy, słuchałem nie tylko rockowej muzyki, ale też Deep Purple, kiedy zaczynali, jazzu Milesa Davisa. Widziałem tak wielu doskonałych artystów i pamiętam, że na koniec każdego występu wstawałem, biłem brawo, skandowałem, domagając się bisów. Zawsze był jakiś bis, ale po skończonym koncercie szedłem do domu i chociaż wiedziałem, że pewnie już nigdy nie usłyszę takiej muzyki – zespół się rozpadnie, zmieni muzykę albo straci wenę – że tracę tę piękną muzykę, to nie skupiałem się na tym ani na tym, że koncert się skończył. Jedyne, co czułem, to jak wspaniały był to koncert, jak inspirująca muzyka i jakie mam szczęście, że mogłem go posłuchać. Wracałem do domu szczęśliwy i natchniony. Takie samo uczucie poczułem na pogrzebie ojca i innych ludzi, którzy byli moimi znajomymi, którzy mnie inspirowali albo których kochałem i z którymi dzieliłem część życia. To poczucie szczęścia, że mogłem spędzić czas z tą osobą, nawet bardzo krótki, znać ją, być jej przyjacielem, kolegą mnichem. Ten czas był taką samą inspiracją jak to uczucie po koncercie. Jasne, że chciałbym, żeby jeszcze trwał, ale nie może, i czuję za ten czas tak ogromną wdzięczność. Nigdy go nie zapomnę.

Ciągle pamiętam – a wspominałem to w rozmowie z kimś jakiś czas temu – jak moi rodzice się kłócili. Jasne, że ludzie, którzy są blisko, czasem się kłócą. Ale ponieważ moi rodzice byli bardzo biedni, byli tak blisko siebie, że nie mogli od siebie uciec, bo nie mieli do tego przestrzeni. Nie mogli iść do innego pokoju, nie mogli sobie pójść do ogrodu, bo nie mieli ogrodu. Gdy się kłócili, wszystko słyszeliśmy. Najważniejsze jednak, że kiedy się godzili, to działo się to na naszych oczach. Przepraszali się, dawali sobie całusa i przytulali. A to takie piękne wspomnienia: kiedy ludzie się godzą, kiedy się przepraszają i te przeprosiny są szczere. Może to trochę dziwne, ale czasem tęsknię za ich kłótniami. Warto było czekać na ten moment pogodzenia, przytulenia i pocałunku. Te małe rzeczy uczą prawdziwego życia, np. że ludzie się kłócą, ale nie muszą nikogo udawać, nie muszą nic odgrywać, mogą być sobą i wkurzać się na siebie od czasu do czasu, i że w końcu się godzą. Płynie z tego jeszcze ważniejsza nauka. Owszem, czujemy cierpienie, z którym inni się akurat nie mierzą, ale spędziliśmy z kimś tak cudowny czas, że czujemy do tej osoby wdzięczność za tę wspaniałą podróż. Za nic bym tego nie oddał.

Wiem od stowarzyszenia zajmującego się wsparciem ludzi z nowotworami, obecnie pod nazwą Solaris, że – choć nie mogłem w to na początku uwierzyć – podobno ludzie, którzy chorują na nowotwór po raz pierwszy, twierdzą, że nie wyobrażają sobie życia bez raka. Cała ta chemioterapia, radioterapia, wszystkie operacje, całe to zamartwianie, bo nie masz pewności, czy przeżyjesz? Otóż to, odpowiadają, musiałbyś tam być, żeby zrozumieć, co mam na myśli, mówiąc, że nie wyobrażam sobie życia bez tego doświadczenia. Zadające ból, ale przede wszystkim nadające znaczenie życiu! W taki sposób odkrywasz sens życia. Nie dowiesz się, czym on jest, od jakiegoś tłustego łysego mnicha jak ja. Ja wam tylko pokażę kierunek, ale to wy sami musicie odkryć ten sens dla siebie, w całej tej niesamowitej plątaninie życiowej, w naturze i dzięki ludziom, którzy odchodzą. Zawsze coś po sobie zostawiają. To piękny, wspaniały czas, który spędziliście razem. Dzięki, że byłeś moim ojcem, przyjacielem, synem, moją córką czy nawet kimś, z kim spędziłem tylko chwilę. Dziękuję, to żadna strata, ale przywilej, że mogłem ciebie znać.

A w ogóle to nie zamierzam umierać… w każdym razie nie w przyszłym tygodniu. Pewnego dnia. Pewnego dnia umrzemy, ale przez większość dni nie umieramy. Zatem tyle mam do powiedzenia o znaczeniu pięknego przekazu ludzi, którzy umierają. Dziękuję za wysłuchanie. Czy są jakieś pytania?

Sadhu.

Poświęcam tę mowę Suzanne, Brianowi, Vincentowi i innym.

OK, mamy coś z USA: Co sądzisz o tym, że naukowcy starają się wytworzyć sztuczną inteligencję, części ciała, szczęście i geny, tak aby możliwe było wieczne życie?

AB: Jeśli naukowcy próbują to zrobić, to wybaczcie mi szczerość, ale nie są zbyt inteligentni. Czy ktoś z was widział film „Dzień Świstaka”? Bohater przeżywał ten sam dzień od nowa wiele razy, aby doprowadzić go do perfekcji. Ale to go doprowadziło do szaleństwa. Zrobiłby wszystko, żeby się zabić. Tak więc, naukowcy próbujący stworzyć szczęście, geny, wieczne życie… czy chcielibyście żyć wiecznie?

Przypominam sobie inny film. A „Dzień Świstaka” pewnie nie był najlepszym wyborem, byłem już mnichem, gdy go oglądałem. Ludzie twierdzili, że jest głupi, pozbawiony sensu – i mieli rację. Ten drugi film, który obejrzałem, będąc mnichem, to „Żywot Briana”. Miał być religijnym filmem dokumentalnym. [śmiech]

Wyciągnąłem z niego dużo mądrości. W wiadomościach mówiono o tym, że Eric Idle, który napisał większość tekstu „Żywotu Briana”, otrzymał tytuł doktora od Uniwersytetu w Adelajdzie. Ostatnia część z piosenką „Zawsze patrz na jasną stronę życia” śpiewaną przez gibających się w jej takt ukrzyżowanych ludzi jest kwintesencją tego procesu, w którym się przeciw czemuś buntujesz, kwestionujesz to, a potem odkrywasz w tym głębszy sens. Kilka razy grano tę piosenkę na pogrzebach, na samym końcu, kiedy już opuszcza się trumnę, a ludzie zaczynają się modlić. „Patrz na jasną stronę życia”. Nie wolno mi śpiewać i to się nie zalicza jako śpiew, bo strasznie fałszuję. Ale mniej więcej tak to wygląda.

Więc czy faktycznie chcielibyście żyć wiecznie? Kolejny film, do którego chciałbym nawiązać, to „Drakula”. Chodzi o ten z mądrym przekazem, a nie o ten, który miał tylko straszyć ludzi. Mówiono o nim „Drakula” dla myślących. W tym filmie na Drakuli ciążyła klątwa, że o ile nie wyjdzie na słońce, będzie żył wiecznie. Po 500 czy 600 latach miał już za sobą wszystkie dostępne dla wampira doświadczenia. Był tak okrutnie znudzony, nic go już nie interesowało. Skoro wszystkiego już spróbowałeś, czemu miałbyś chcieć żyć? Żył w ciągłym konflikcie pomiędzy strachem przed śmiercią, niepewnością dotyczącą tego, co po niej się wydarzy, a życiową nudą.

Tak że jeśli chodzi o życie wieczne, to chyba wy, naukowcy, niezbyt głęboko rozumiecie problem. Czy chcielibyście żyć wiecznie? Jakby wtedy życie wyglądało dzień po dniu? Ile więcej książek moglibyście przeczytać i ile jeszcze razy wysłuchać utworów Beethovena? Ile razy odwiedzić Wielki Kanion? Obserwować cud narodzin? Po jakimś czasie mielibyście już dość. Taki był wydźwięk filmu „Drakula”. Z dysonansu pomiędzy strachem przed śmiercią i nudą życiową Drakula w końcu wyszedł poprzez wystawienie się na światło. Życie wieczne byłoby najnudniejszą torturą. Wieczność to nie żadne błogosławieństwo, to przekleństwo.

Kiedyś powiedziano mi, że są takie dwa przekleństwa pochodzące z Bliskiego Wschodu. Nie wiem, czy to prawda, ale pierwsze wydało mi się bardzo zabawne, a drugie głębokie. Zatem pierwsze przekleństwo, pewnie przetłumaczone z arabskiego, ma kogoś obrazić i brzmi tak: Niech wszy z tysiąca wielbłądów… to strasznie śmieszne… niech wszy z tysiąca wielbłądów zaatakują twoje pachy. To przekleństwo nie jest standardowe, nie usłyszysz go w parlamencie. „Niech wszy z tysiąca wielbłądów zaatakują twoje pachy” – to przekleństwo ma w sobie klasę.
A jeszcze gorsze było przekleństwo: Obyś miał wszystko, czego chcesz, kiedy tylko tego zechcesz. Jego głębia mnie zachwyciła. Chcesz wodę? – mówisz i masz. Chcesz wygrać na loterii – oto wygrana. Najlepsze jedzenie – od razu. Najlepszy seks – migusiem. Wszystko, czego chcesz, od razu masz. Wyobraźcie sobie, jaka by to była tortura!

Życie wieczne, szczęście, geny… Takie rzeczy nie istnieją. Możesz zwiększyć swoje poczucie szczęścia. A cierpienie to przestrzeń, pauza pomiędzy dwoma chwilami szczęścia. Potrzebujesz cierpienia, żeby poczuć szczęście. W innym przypadku miałbyś cudowne życie i tego nie zauważał, nie czuł. Cierpienie jest zatem tylko przestrzenią między dwoma chwilami szczęścia, a szczęście przestrzenią między dwoma chwilami cierpienia. Nie można odczuwać szczęścia nieustająco. Święty Augustyn, wielki chrześcijański teolog, zdał sobie sprawę, że w niebie spędzasz 364 dni w roku, ale jednego dnia musisz odwiedzić piekło, żeby docenić niebo. Och tak! Ten gość wiedział, co mówi.

Pytanie z USA: Przykro mi myśleć o twojej śmierci, ale kiedy się wydarzy, to jak chciałbyś, żeby to celebrowano albo jak cię upamiętniano?

AB: Chciałbym być uczczony i upamiętniony w taki sposób, żeby wszyscy przychodzili i opowiadali mi swoje ulubione żarty – te, które ich najmocniej straumatyzowały. Nie wiem, jakie są wasze ulubione żarty, ja bym chyba poszedł w żart o marchewce, a ty?

Mnich obok: Ja się ciągle rozkoszuję tym o wielbłądzie i pachach.

AB: [śmiech] Wielbłąd i pachy. W każdym razie kto z was nie zna kawału o marchewce? Wy znacie, wy nie znacie. No dobrze, a ile osób słyszało ten kawał? OK, niewiele osób.

Dwie marchewki idą sobie chodnikiem, kiedy nagle jakiś pijany kierowca traci kontrolę nad samochodem, wjeżdża na chodnik i w jedną z marchewek. Druga marchewka od razu dzwoni po karetkę, karetka przyjeżdża w ciągu kilku sekund. Ratownicy oceniają, że sprawa jest poważna, zagrażająca życiu, więc zabierają marchewkę karetką do szpitala, a przyjaciel jedzie z nią. Dostają się do szpitala, pielęgniarka ocenia, że nie mają chwili do stracenia, od razu zabierają marchewkę na salę operacyjną. Przyjaciel zostaje więc w poczekalni. Jeśli kiedykolwiek byliście w takiej poczekalni, pośród rodzin i innych ludzi, którzy czekają na wieści o tym, czy ich bliscy przeżyją, czy nie, wiecie, że bywa tam bardzo napięta atmosfera. Po paru godzinach do drugiej marchewki podchodzi chirurg, od razu ją rozpoznaje – w końcu niezbyt często w poczekalni masz marchewkę. „Tak, to ja” – mówi druga marchewka. – „Co z moim przyjacielem?” „Mam dobre i złe wiadomości. Dobra jest taka, że przeżył”. „Och, co za ulga”. „Przez chwilę jego życie wisiało na włosku, ale mamy tu świetnych lekarzy, choć wcale ich się nie docenia, a mają naprawdę wspaniałe umiejętności, szczególnie jedna lekarka z Bangladeszu, która jest buddystką. [śmiech] Zła wiadomość jest taka, że z powodu licznych obrażeń Pan Marchewka będzie warzywem przez resztę życia”. [śmiech] W ten sposób chciałbym zostać zapamiętany.

Dobrze, ostatnie pytanie. Jak radzić sobie z myślami, że ktoś, kogo kochamy, może umrzeć? Sama myśl o tym sprawia mi tyle bólu.

AB: Hej, co masz na myśli, mówiąc „tyle bólu”? To negatywne nastawienie. Ta osoba któregoś dnia umrze, więc uczyń z czasu, który macie do spędzenia razem, to, co możesz najlepszego. Naucz się wybaczać, kochać, to uczyni życie bardziej prawdziwym, pełnym energii, przeżywanym tu i teraz. Kiedy nie znasz przyszłości, nie wiesz, kiedy odejdą ludzie, których kochasz, możesz ich bardziej docenić, bo wiesz, że nie będą tutaj wiecznie. To dodaje życiu namacalności, witalności.

„Sama myśl o tym sprawia mi tyle bólu”. Skupiasz się na tym, co się stanie po śmierci, a co się dzieje u tych ludzi teraz? Nie zatrzymasz myśli, ale możesz zmienić to, na co je nakierujesz. Na cudowne wspólne życie, wspólny koncert, na prawdę o tym, że nic nie trwa wiecznie i że stajesz z tym twarzą w twarz. Więc upewnij się, że doceniasz każdą chwilę. Nie masz czasu na złość, na smutek, tylko na wybaczenie, miłość i naukę, co ona tak naprawdę oznacza.

Miłość to nie przywiązanie czy bycie z kimś na zawsze. Miłość to nauka, jak otwierać drzwi swojego serca dla kogoś. A najpiękniejszym przejawem miłości jest pozwolić komuś odejść – wspominam o tym na pogrzebach. To dobry moment, aby zakończyć mowę. „Kocham cię tak bardzo, że pozwalam ci odejść, masz moje błogosławieństwo”. To największy akt miłości. Widziałem go wiele razy. Pamiętam pewną wspaniałą parę, Jenny i Steve’a. Był wysportowanym młodym mężczyzną, uprawiał kajakarstwo górskie, był w sile wieku. Jego piękna żona Jenny pojawia się tu niekiedy. Zachorował na nowotwór. Poszedłem go odwiedzić. W porównaniu z tym, jak wyglądał, kiedy był silny i wysportowany… wiecie, co się dzieje z ludźmi, kiedy zapadają na nowotwór. Teraz był połową człowieka, jakby wrócił z jakiegoś obozu dla uchodźców, a raczej obozu koncentracyjnego. Ale wciąż nie umierał. Poszedłem tam raz, dwa razy – wciąż żył. Wtedy przyszło mi coś do głowy. Spojrzałem na Jenny, była zmartwiona, tak bardzo zatroskana o Steve’a. Zapytałem: „Jenny, czy dałaś już Steve’owi pozwolenie, aby odszedł?”. Byli bardzo blisko razem. Od razu zrozumiała. Ta scena jest wykuta w mojej pamięci. Podskoczyła do łóżka, wzięła go delikatnie w ramiona, spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała: „W porządku, Steve, możesz umrzeć. Będę cię zawsze kochała. Możesz odejść. Nie musisz tak walczyć, aby trzymać się życia dla mnie. Możesz odejść, masz moje błogosławieństwo i miłość”. Tamtej nocy Steve umarł. Tak bardzo trzymał się życia, bo nie chciał zranić osoby, której był oddany, o którą się troszczył i kochał tak bardzo. Najbardziej na świecie nie chciał jej zranić. Potrzebował więc tylko jej błogosławieństwa, jej pozwolenia. To właśnie akt miłości – pozwolić komuś odejść. Mam wielki przywilej, że mogę mieć takie piękne wspomnienie, być częścią tego wspaniałego wydarzenia, móc się przydać, kiedy odchodzą osoby, które kochamy. Kiedy odchodzi bliska ci osoba, uczyń to pięknym.

Zachód słońca nad Oceanem Indyjskim – tutaj w zachodniej Australii możesz zobaczyć piękne zachody słońca na nieboskłonie, z mieszanką odcieni niebieskiego, złotego i pomarańczowego. Czasami można je oglądać z klasztoru w Serpentine, położonego na wzgórzu. Czasem ludzie na odosobnieniach mogą się rozkoszować ich pięknem. Pięknem końca, crescendo, w którym wszystkie części symfonii łączą się na samym końcu. Czasami początek utworu muzycznego nie robi takiego wrażenia jak koniec, który pozostawia cię z uczuciem niedomknięcia. W ten sposób należy radzić sobie ze śmiercią bliskich. Nie poprzez ból, ale ciesząc się każdą chwilą, aż nie nadejdzie, a kiedy nadejdzie, wyrazić wdzięczność i pozwolić odejść.

A skoro jest już siedem po dziewiątej, to wszystkim wam pozwalam odejść, pewnie wielu z was potrzebuje skorzystać z toalety, bo inaczej umrze. Dziękuję za wysłuchanie. Sadhu. Mam nadzieję, że to wam się przyda, bo wszyscy któregoś dnia umrzemy. Chociaż przez większość dni nie umieramy.

O autorze

brahm.jpg

Brahmavamso Ajahn
zobacz inne publikacje autora

Czcigodny Ajahn Brahmavamso Mahathera (znany jako Ajahn Brahm), właściwie Peter Betts, urodził się w Londynie 7 sierpnia 1951 roku. Obecnie Ajahn Brahm jest opatem klasztoru Bodhinyana w Serpentine w Australii Zachodniej, Dyrektorem ds. Duchowych Buddyjskiego Towarzystwa Stanu Australia Zachodnia, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Wiktoria, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Australii Południowej, Patronem Duchowym Bractwa Buddyjskiego w Singapurze oraz Patronem Duchowym ośrodka Bodhikusuma Centre w Sydney.

Artykuły o podobnej tematyce:

Sprawdź też TERMINOLOGIĘ


Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi: Facebook

Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL: Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.

gnu.svg.png

Można także użyć następującej licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0

cc.png

Oryginał można znaleźć na tej stronie: LINK

Źródło: http://www.bswa.org

Tłumaczenie: Beata Wysocka
Redakcja polska: Aneta Miklas
Czyta: Aleksander Bromberek (http://lektor-online.pl/)

Image0001%20%281%29.png

Redakcja portalu tłumaczeń buddyjskich: http://SASANA.PL/