KLIKNIJ TUTAJ - POSŁUCHAJ NA SOUNDCLOUDZIE

Mowa Dhammy wygłoszona w Centrum Buddyjskim w Perth (Zachodnia Australia) w styczniu 1983 roku

Wszak nienawiścią nigdy się nienawiści nie uśmierzy,
Jedynie poprzez brak nienawiści nastąpi nienawiści uśmierzenie,
Oto prawdy pradawnej w tym świecie przejawienie.

Dhammapada (Dhp.5 – Podstawy Dhammy)

bz_0087.jpg

Dziś wieczorem pragnę powiedzieć kilka słów o praktyce metty — medytacji, jaką większość ludzi uzna za wyjątkowo użyteczną. Termin „metta” tłumaczymy jako „miłująca dobroć”. To określenie może być zbyt obszerne, ponieważ mamy zwyczaj myśleć o miłości i dobroci w kategoriach czegoś wspaniałego i absolutnie cudownego, a niekiedy nie potrafimy rozwinąć takiego uczucia miłości, która ogarnęłaby wszystko. Angielskie słowo „kochać” bywa wielokrotnie nadużywane. Mówimy: „Kocham jeść rybę z frytkami”, podczas gdy naprawdę mamy na myśli to, że lubimy jeść rybę z frytkami. Chrześcijanie mówią o „miłości Chrystusowej”, to znaczy takiej, która zakłada miłowanie wrogów — lecz nie ich lubienie. Jak moglibyśmy lubić nieprzyjaciół? Jednak możemy ich miłować, co oznacza, że nie uczynimy im żadnej krzywdy. Nie będziemy żywić do nich niechęci. Możecie darzyć życzliwością wrogów, ludzi, którzy są dla was niemili, którzy obrzucają was obelgami i pragną was skrzywdzić. Mogą być to bardzo nieprzyjemni ludzie, których nie jesteście w stanie polubić, lecz których możecie miłować. Metta nie jest uczuciem miłości właściwym Supermanowi — jest to bardzo zwyczajna umiejętność okazywania dobroci i nieżywienia niechęci do istot bądź rzeczy. Gdyby w tej chwili wkroczył do tego pomieszczenia człowiek pijany, brzydki, chory, śmierdzący i miotający przekleństwa, o twarzy pokrytej brodawkami, nie moglibyśmy nawet pomyśleć o polubieniu go, jednak… możemy być życzliwi. Nie musimy uderzyć go pięścią w nos, przekląć i wypchnąć na zewnątrz. Moglibyśmy zaprosić go do środka i poczęstować filiżanką herbaty. Możemy okazać życzliwość, możemy uczynić coś dla kogoś, kto jest odrażający i wstrętny. Jeśli myślimy w ten sposób: „Nie znoszę tego człowieka, precz z nim, jest obrzydliwy” — to okazanie życzliwości staje się niemożliwe, a my tworzymy cierpienie wokół warunków, które są dla nas nieprzyjemne.

Dzisiejszy świat odczuwa przeraźliwy brak metty, ponieważ do absurdu rozwinęliśmy zdolności krytyczne: nieustannie analizujemy i krytykujemy. Rozpamiętujemy, co jest nie w porządku z nami, z innymi ludźmi, ze społeczeństwem, w którym żyjemy itp. Jednakże metta wiąże się z brakiem niechęci, okazywaniem życzliwości i cierpliwością — nawet w obliczu tego, co złe, niedobre, głupie i okropne. Bycie dobrym dla miłych zwierząt, takich jak małe kotki lub szczeniaki, jest bardzo proste. Łatwo również okazywać życzliwość ludziom, których lubimy, oraz słodkim, małym dzieciom, szczególnie wówczas gdy nie są to nasze dzieci. Nietrudno być dobrym dla starszych kobiet i starszych mężczyzn, kiedy tylko nie musimy z nimi żyć. Łatwo być uprzejmym dla tych, których poglądy polityczne i filozoficzne zgadzają się z naszymi, łatwo być uprzejmym wobec tego, co nie stanowi dla nas żadnego zagrożenia. O wiele trudniej jednak zachować postawę życzliwości wobec tego, czego nie lubimy, co nas przeraża lub budzi wstręt. Wymaga to o wiele więcej cierpliwości.

W pierwszym rzędzie musimy zacząć od nas samych. Tak więc, zgodnie z tradycją buddyjską, zawsze rozpoczynamy praktykę miłującej dobroci – metty – od samych siebie. Nie oznacza to bynajmniej, że powtarzamy sobie: „Naprawdę siebie kocham, naprawdę siebie lubię”. Praktykowanie metty skierowanej do nas samych oznacza, że nie żywimy już do siebie żadnej niechęci. Traktujemy siebie z życzliwością — akceptujemy warunki, jakim podlega nasze ciało i umysł. Traktujemy z życzliwością swoje błędy i wady, złe myśli, nastroje, złość, żądzę, lęki, wątpliwości, zazdrość, złudzenia. Mamy do nich cierpliwość — do wszystkiego, czego możemy w sobie nie lubić.

Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Anglii, zapytałem tutejszych buddystów, czy praktykują mettę. Odpowiadali: „Nie, nie znoszę tej praktyki, jest taka fałszywa. Mam chodzić w kółko i mówić: lubię siebie, kocham siebie, obym był szczęśliwy. To takie ckliwe, łzawe i głupie — nie znoszę czuć się w ten sposób. To brzmi sztucznie i powierzchownie”. Szczerze mówiąc, takie podejście wydawało mi się co najmniej niemądre, aż zdałem sobie sprawę, że nauczano ich tej praktyki nieprawidłowo, a co za tym idzie, przekształciła się w jakąś sentymentalną, kosmetyczną „przykrywkę” rzeczywistości. Anglicy nie potrafili postępować zgodnie z tą praktyką; raczej siedzieli i analizowali siebie, przyglądali się własnym błędom i niewspółmiernie je wyolbrzymiali. Sądzili przy tym, że są szczerzy wobec siebie.

Kiedy praktykujemy mettę skierowaną do siebie, przestajemy wyszukiwać w sobie kolejnych słabości, błędów i niedoskonałości. Zazwyczaj, kiedy ogarnia was zły nastrój lub zaczynacie wpadać w przygnębienie, myślicie: „Znowu to samo — jestem nic nie wart”. Jeśli się to zdarzy, rozwijajcie życzliwość wobec samej depresji. Nie dostrzegajcie w tym fakcie niczego złego, nie komplikujcie sprawy — pozostańcie przyjaźni dla tego przygnębienia. Żyjcie w zgodzie z waszymi depresjami, obawami, wątpliwościami, gniewem bądź zazdrością. Nie wytwarzajcie wokół nich atmosfery pełnej złości. W minionym roku podeszła do mnie kobieta, by zapytać o depresję. Powiedziała: „Od czasu do czasu cierpię na depresję. Wiem, że to niedobrze, że nie powinnam, i chciałabym się dowiedzieć, co mogę z tym zrobić? Naprawdę nie chcę cierpieć, pragnę się jej pozbyć. Co proponujesz?”. No tak… cóż jest złego w depresji? Oczekujecie, że nigdy nie będziecie się czuli przygnębieni, ponieważ macie ideę, że skoro doświadczacie takiego stanu, to coś musi być z wami nie w porządku. Niekiedy życie jest po prostu niezbyt przyjemne, może być wręcz przygnębiające. Nie możecie oczekiwać, że zawsze będzie przyjemne, inspirujące i cudowne.

Wiem, jak rodzi się depresja, kiedy otaczają nas nieszczęścia i nieprzyjemne sceny. Doświadczyłem wiele takich sytuacji w pierwszym roku pobytu w Anglii. Po latach życia w ciepłym, słonecznym kraju jakim jest Tajlandia, gdzie ludzie obdarzają mnichów ogromnym szacunkiem, zawsze zwracają się do ciebie słowami „Czcigodny Panie”, oddają ci różne rzeczy i traktują, jakbyś był niezwykle ważny, przekonałem się, że w Anglii ludzie traktują mnichów jak szaleńców. Londyn nie jest słonecznym i uśmiechniętym miastem, nieraz jest tu mżawka i chłód, a ludzie w ogóle nie są tobą zainteresowani. Spoglądają na ciebie i po prostu się odwracają, nie obdarzywszy nawet uśmiechem. Życie buddyjskiego mnicha w Tajlandii było bardzo proste i łatwe. Mieszkaliśmy w przyjemnych, leśnych klasztorach, znajdujących się w naturalnym otoczeniu i mieliśmy własne chatki pośród drzew. W Londynie mieszkaliśmy stłoczeni w małym, okropnym domu, dzień za dniem, zatrzymywani wewnątrz przez mżący deszcz i chłód. Tak więc wszyscy mnisi zaczęli odczuwać przygnębienie. Po prostu udawaliśmy, że jesteśmy mnichami. Wstawaliśmy o czwartej rano, szliśmy do sali, żeby przez chwilę pośpiewać, a kiedy skończyliśmy, medytowaliśmy trochę, piliśmy herbatę i wychodziliśmy na spacer — po prostu zachowywaliśmy zewnętrzne pozory. Nie wkładaliśmy żadnej energii w wykonywane czynności, byliśmy owładnięci przygnębieniem. W grupie osób, które zaprosiły nas do Anglii, pojawiło się wiele konfliktów, wiele problemów, mnóstwo osobistych starć i nieporozumień. Kiedy się nad tym wszystkim zastanawiałem, zacząłem zdawać sobie sprawę, że pozwoliłem się zaplątać w nieprzyjemne sytuacje, jakie się wokół mnie wydarzały. Tworzyłem szereg negatywnych uczuć w związku z całą sprawą. Pragnąłem wrócić do Tajlandii, życzyłem sobie, by nieprzyjemne sytuacje minęły, pragnąłem, żeby to wszystko toczyło się w inny sposób, martwiłem się o ludzi i chciałem, by zachowywali się inaczej.

Zacząłem sobie zdawać sprawę, że czuję niechęć do tych nieprzyjemnych sytuacji. Wydarzało się wówczas dużo niemiłych rzeczy i wzbudzałem w sobie awersję do tego wszystkiego. Komplikowałem całą sprawę w swoim umyśle, przez to cierpiałem. Postanowiliśmy, że postaramy się po prostu tutaj żyć, przestaliśmy narzekać, przestaliśmy się domagać, przestaliśmy nawet myśleć o tym, że moglibyśmy być gdzie indziej, i pragnąć tego. Zaczęliśmy wkładać energię w praktykę, wstawaliśmy wcześnie, wykonywaliśmy ćwiczenia, by się rozgrzać, i zaczęliśmy się czuć o wiele lepiej. Nasze otoczenie nie uległo zmianie, ale my nauczyliśmy się nie tworzyć problemów wokół trudnych rzeczy.

Jeśli dużo od siebie oczekujemy, sądząc, że powinniśmy być supermężczyzną albo superkobietą, wówczas oczywiście nie przejawiamy za dużo metty, ponieważ niezmiernie rzadko możemy sprostać takim wymaganiom. Wątpimy w siebie. „Może nie jestem wystarczająco dobry” — myślimy. Dzięki praktykowaniu metty skierowanej do samych siebie, możemy położyć temu kres. Zaczniemy sobie wybaczać popełnione błędy, uleganie słabościom. Nie chodzi o racjonalizowanie spraw i wydarzeń, lecz raczej o to, że nie stwarzamy już więcej problemów i nie czujemy niechęci do naszych wad oraz popełnionych błędów. Tak więc dzięki zastosowaniu praktyki metty, możemy znacznie zwiększyć spokój wewnętrzny — akceptację uwarunkowań i ograniczeń, jakim podlegają nasze ciała i umysły. Stajemy się bardziej uważni i przytomni, zyskujemy większą świadomość rzeczywistości. Zaczyna wyłaniać się mądrość i możemy ujrzeć, w jaki sposób przez cały czas stwarzamy niepotrzebne problemy, podążając jedynie za nawykowymi popędami.

Metta jest czymś więcej, niż tylko zwykłą dobrocią. To dobroć przenikliwa, to rodzaj świadomości — życzliwa świadomość. Metta sprawia, że potrafimy spokojnie i życzliwie współistnieć z czującymi istotami zarówno wewnętrznymi, jak i zewnętrznymi. Nie oznacza to lubienia innych, prawda? Niektórzy ludzie wpadają w tego typu skrajność, twierdzą: „Uwielbiam swoje słabostki, ponieważ one tak naprawdę są mną. Nie byłbym sobą, gdybym nie miał tych cudownych słabostek”. To głupie. Metta oznacza bycie cierpliwym, zdolnym raczej do współżycia ze szkodnikami umysłu, aniżeli do starania się, by za wszelką cenę je unicestwić.

W naszym społeczeństwie przejawia się ogromna skłonność do unicestwiania zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych szkodników po to, żeby stworzyć wolne od nich środowisko. Słyszę, jak mnisi mówią: „Nie mogę medytować, ponieważ jest tu za dużo komarów. Gdybyśmy tylko mogli się ich pozbyć…”. Być może nigdy tak naprawdę nie polubisz komarów, ale możesz przejawiać miłującą dobroć, szanując ich prawo do egzystencji i nie pozwalając sobie na żywienie do nich urazy. Podobnie, jeśli w danej chwili jesteś życzliwy dla przygnębienia i pozwalasz mu się przejawić, rozpoznajesz je i nie domagasz, żeby zniknęło — odejdzie samo. Uczucia tego typu pojawiają się naturalnie i odchodzą naturalnie. Staramy się dłużej je zatrzymać, ponieważ pragniemy, by przez cały czas były obecne. Wysiłek, jaki wkładamy w próby pozbycia się tego, czego nie lubimy, sprawia, że takie uczucia trwają dłużej, niż gdybyśmy je ignorowali.

Im bardziej usiłujemy kontrolować naturę, manipulować nią zgodnie z naszymi żądzami i pragnieniami, tym częściej kończy się to zanieczyszczeniem całej ziemi. Ludzie obecnie rzeczywiście się martwią, ponieważ widzą ogrom zanieczyszczeń pochodzących z chemikaliów i pestycydów, jakie stosują, żeby wyeliminować z natury istoty i zjawiska, których nie chcą. Kiedy próbujemy unicestwiać szkodniki w naszych umysłach, efektem jest również zanieczyszczenie — przeżywamy załamania nerwowe, a wtedy szkodniki powracają silniejsze niż kiedykolwiek.

Nowoczesne społeczeństwo nie odczuwa miłującej dobroci do ludzi starych, schorowanych i umierających. Jest zdecydowanie nastawione na młodość i wigor, szybkie życie i utrzymywanie młodości tak długo, jak to tylko możliwe. Kiedy się starzejemy, jesteśmy w jakimś sensie bezużyteczni, nie potrafimy wykonać wszystkiego bardzo dobrze, jesteśmy powolni i już nie tak atrakcyjni, więc w zasadzie ludzie nie chcą nas znać. Dużo starszych osób czuje, że nie ma dla nich miejsca w społeczeństwie. Starzeją się i zostają odrzuceni jako bezużyteczni. W ten sam sposób nasze społeczeństwo traktuje ludzi upośledzonych intelektualnie bądź chorych umysłowo. Staramy się trzymać od nich z dala, tak byśmy nie musieli na nich patrzeć, a nawet wiedzieć, że są gdzieś w pobliżu. Próby ignorowania oczywistych życiowych faktów takich jak śmierć, niedołęstwo czy starość prowadzą do wzrostu liczby chorób umysłowych, załamań nerwowych i alkoholizmu. W szkołach w Stanach Zjednoczonych podejmowano próby zbierania w osobnych klasach wszystkich uczniów z wysokim współczynnikiem IQ, a w innych byli ci powolni i głupi. Nie chciano, żeby inteligentni uczniowie byli powstrzymywani przez powolny rozwój tych głupszych. Sądzę, że najważniejsze rzeczy, jakich inteligentni mogą się nauczyć, to życzliwość dla wszystkich, którzy nie są tak bystrzy i szybcy jak oni, a także cierpliwość do nich.

Kiedy jesteśmy zmuszeni rywalizować, współzawodniczyć z innymi, życie staje się gorączkowe i frustrujące. Dobroć, cierpliwość i współczucie są wartościami o wiele bardziej pomocnymi w poznawaniu życia, aniżeli zdobycie pierwszej nagrody czy osiągnięcie pierwszego miejsca w klasie. Poczucie, że zawsze musimy do czegoś dążyć i współzawodniczyć, żeby przetrwać, czyni z nas neurotyków i ludzi nieszczęśliwych. Z kolei ci, którzy nie potrafią rywalizować, czują się gorsi i po prostu się wycofują. Frustracja i niespełnienie ogarniają zarówno utalentowanych, jak i mniej zdolnych przez to, że metta nigdy nie była uważana za istotną. Kiedy praktykujemy miłującą dobroć, zaczynamy z chęcią uczyć się od termitów i mrówek, a także od ludzi powolnych, starych, chorych i umierających. Chętnie poświęcamy czas na opiekę nad kimś, kto jest chory, a to wymaga cierpliwości, nieprawdaż? Pragniemy wygospodarować trochę czasu w naszych wypełnionych pracą dniach na to, by pomóc komuś, kto umiera i pobyć z nim. Jesteśmy gotowi kontemplować i zrozumieć umierających. Oto kierunek, jaki musimy obrać, żeby stworzyć społeczeństwo naprawdę ludzkie i dobre.

Zanim będziemy zdolni do dokonania wielkich przemian społecznych, musimy zacząć od siebie, zacząć od życzliwości do warunków, jakim podlegają nasze ciała i umysły. Możemy obdarzać mettą chorobę, jeśli jesteśmy chorzy. Nie oznacza to oczywiście, że pomożemy chorobie zostać dłużej albo że nie przyjmiemy zastrzyku, nie zażyjemy penicyliny, ponieważ kierujemy mettę do drobnoustrojów. Oznacza to jedynie, że nie czujemy niechęci do fizycznego dyskomfortu oraz słabości naszego ciała, gdy jesteśmy chorzy. Możemy nauczyć się medytować nad gorączką, zmęczeniem, cielesnym cierpieniem i bólami, jakich wszyscy doświadczamy. Nie musimy wcale ich lubić, wszystko, czego potrzebujemy, to odrobina czasu, by je przetrzymać i spróbować zrozumieć, zamiast żywić do nich urazę. Jeśli nie mamy miłującej dobroci, nawykowo reagujemy na te uwarunkowania pragnieniem zniszczenia ich, a pragnienie unicestwienia nieodmiennie prowadzi nas ku rozpaczy. Kiedy próbujemy unicestwić wszystko to, czego nie lubimy i czego nie chcemy, wtedy nieustannie odtwarzamy w umyśle wszystkie warunki niezbędne do wywołania rozpaczy.

Życie w klasztorze buddyjskim jest dobrym treningiem – uczy, jak żyć z innymi ludźmi. Jako człowiek świecki miałem pewną kontrolę nad tym, z kim się zadawałem, trzymałem się blisko tych, z którymi lubiłem przebywać, i z dala od każdego, kogo nie lubiłem. Ale w klasztorze nie mieliśmy żadnego wyboru, musieliśmy żyć z absolutnie każdym, kto się tam znajdował, niezależnie od tego, czy go lubiliśmy czy nie. Tak więc czasem trzeba było przebywać z ludźmi, których się nie lubiło lub których uważało się za irytujących i drażniących. Było to dla mnie dobre doświadczenie, ponieważ zacząłem rozumieć ludzi, na których zrozumienie nigdy nie poświęciłbym czasu w innym wypadku. Gdybym miał wybór, nie chciałbym żyć z niektórymi z nich, lecz ponieważ go nie miałem, nauczyłem się większej wrażliwości i otwartości. Nauczyłem się wyrażać miłującą dobroć i pozwalać im na to, by byli tym, kim są, zamiast nieustannie próbować ich zmieniać, zmuszać do życia zgodnego z moimi oczekiwaniami lub starać się ich pozbyć. Mądrość pojawia się z chwilą, kiedy zaczynamy akceptować wszystkie odmienne „stworzenia” zarówno w naszym umyśle, jak i w świecie zewnętrznym, a nie wtedy, gdy ciągle manipulujemy sytuacjami, tak by przez cały czas nam odpowiadały i były przyjemne i żebyśmy nigdy nie musieli skonfrontować się z irytującymi i kłopotliwymi ludźmi oraz okolicznościami. Zdajmy sobie wreszcie sprawę z tego, że świat jest irytującym miejscem!

Mogę wam powiedzieć z własnego doświadczenia, jak frustrujące bywa życie, kiedy wyobrażamy sobie, jak powinno wyglądać. Dlatego zacząłem raczej przyglądać się swojemu cierpieniu, zamiast usiłować mieć nad wszystkim kontrolę i podporządkowywać pragnieniom. Zamiast wyrażać życzenia oraz żądania, starać się wszystko kontrolować, zacząłem płynąć z nurtem życia i na dłuższą metę okazało się to o wiele łatwiejsze od wszystkich tych manipulacji, które stosowałem. Nadal będziemy mieli wady, przez które zdarzy nam się zachować nieodpowiedzialnie, ale możemy ich nie lekceważyć i praktykować miłującą dobroć, co sprawi, że nie utworzymy wokół nich problemów przez odczuwanie do nich niechęci. Możemy pozwolić sobie na to, by płynąć z nurtem życia.

Czasami nasze doświadczenie życia nie jest zbyt przyjemne, miłe lub piękne, innym razem jest. Taka jest istota życia. Człowiek mądry może czerpać nauki z obu skrajności, nie lgnąć do żadnej z nich i nie tworzyć problemów, ale spokojnie współżyć ze wszystkimi warunkami.

Artykuły o podobnej tematyce:

Sprawdź też TERMINOLOGIĘ


Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi: Facebook

Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL: Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.

gnu.svg.png

Można także użyć następującej licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0

cc.png

Oryginał można znaleźć na tej stronie:

Tłumaczenie: Andrzej Osiński
Redakcja: Alicja Brylińska
Czyta: Sylwia Nowiczewska

Image0001%20%281%29.png

Redakcja portalu tłumaczeń buddyjskich: http://SASANA.PL/