Radharc to tytuł serii ponad 400 filmów dokumentalnych transmitowanych przez RTÉ w latach 1962 i 1996 w Irlandii jak i w telewizjach na całym świecie. Pierwszy program został wyemitowany 12 stycznia 1962 roku, zaledwie 12 dni po uruchomieniu ogólnokrajowej irlandzkiej usługi telewizyjnej.
Słowo "Radharc" (wymawiane jako "raj-ark") to celtyckie słowo znaczące "wgląd", "perspektywa". Zespół dokumentalistów starał się przybliżyć irlandzkiej widowni różne aspekty współczesnego chrześcijaństwa. Wśród poruszanych zagadnień były prawa człowieka, wiara, religia, prześladowania, walka z reżimami represyjnymi, głód i dziedzictwo chrześcijańskie.
W 1959 r. Arcybiskup John Charles McQuaid z Dublina wysłał dwóch księży do Nowego Jorku, aby nauczyli się czegoś o nowym środku przekazu zwanym telewizją, który wkrótce miał stać się popularny w Irlandii. Po ich powrocie ks. Joe Dunn i ks. Desmond Forristal zgromadzili kilku podobnie myślących kapłanów z twórczymi talentami i razem zaczęli tworzyć krótkie filmy. Choć z początku sceptyczny wobec całego przedsięwzięcia, McQuaid ufundował ekipie 16-milimetrową kamerę z możliwością jednoczesnego nagrywania dźwięku. Gdy filmy zostały pokazane Michaelowi Barry'owi, który miał być redaktorem naczelnym nowej usługi telewizyjnej, natychmiast zarekomendował je do emisji. Zespół kapłanów filmowców rozpoczął pracę i wkrótce wyprodukował pierwszą serię programów, które odnosiły sukcesy popularności i stały się najbardziej cenionymi programami telewizji irlandzkiej. Filmowcy zdobywali wiele nagród zarówno krajowych, jak i międzynarodowych.
"Niebieskie oczy w szafranowych szatach" to dokument z 1979 roku, w którym ekipa filmowców przedstawia mnichów buddyjskich pochodzących z krajów Zachodu, przebywających w owym czasie w Tajlandii. Możemy więc zobaczyć wywiady z młodym Ajahnem Brahmem (Ajahn Brahmavamso, obecnie opat klasztoru w Perth w Australii), Ajahnem Amaro (obecnie opat klasztoru Amaravati w Wielkiej Brytanii), Ajahnem Jayasaro (w filmie jako ubrany na biało upasaka, później jeden z opatów Wat Pah Nanachat w Tajlandii), Ajahnem Pabhakaro (weteran wojny w Wietnamie, były pilot śmigłowca szturmowego, ówczesny opat klasztoru Wat Pah Nanachat), oraz innymi.
Plik .txt z napisami do ściągnięcia STĄD (kliknij prawym przyciskiem myszy i wybierz "zapisz jako")
Obejrzyj film:
Najznamienitszą rzeczą odnośnie mnichów buddyjskich w Tajlandii jest ich liczba. Nikt nie zna dokładnej liczby, ale szacuje się, że jest ich 250 tysięcy. Żaden chrześcijański kraj nie ma tak wysokiego odsetka mężczyzn poświęcających swoje życie dla własnej religii. Jeśli chcielibyśmy zrobić porównanie, jest pięć razy więcej mnichów buddyjskich w Tajlandii niż wszystkich księży i duchownych w Irlandii.
Drugą zadziwiającą rzeczą związaną z monastycyzmem buddyjskim jest to jak łatwo dołączyć do Sanghi, do klasztoru. Wszystko co należy zrobić to zgolić włosy na głowie, mieć przygotowane kilka niezbędnych rzeczy, jak szaty, czy miska żebracza, i stawić się na wyświęcenie. Do tego należy być przekonanym co do przestrzegania mnisich reguł jakie ustanowił Buddha, które rzecz jasna nie muszą być już tak łatwe. W buddyjskim zakonie mężczyźni przestrzegają 227 reguł, zaliczając do nich wskazania powstrzymywania się od spożywania wszelkich odurzających napojów, powstrzymywania się od jedzenia w nieodpowiednim czasie, co oznacza jakiekolwiek posilanie się po południu, powstrzymywanie się od jakiejkolwiek aktywności seksualnej, powstrzymywanie się od korzystania z wysokich i dużych łoży, luksusowych kanap czy foteli, powstrzymywanie się od przyjmowania złota i srebra, surowego mięsa i ziaren, kobiet i dziewcząt, niewolników, bydła i słoni, powstrzymywanie się od kupowania i sprzedaży, od czczej paplaniny, od czytania i słuchania przedstawień rozrywkowych i opowieści, i tak dalej.
Perspektywa samowolnego wyrzeczenia się nie martwi jednak pana Angkathy, trzymając swoją miskę żebraczą i krocząc pewnie, powracając z ceremonii wyświęcenia, by osiąść w Wat Bowonniwet, w Bangkoku. Wat Bowonniwet jest jednym z większych watów, czyli klasztorów w Tajlandii. Jego założycielem był książę, będąc również pierwszym opatem klasztoru, który zasiadł na tronie i rządził Tajlandią przez 14 lat jako król Rama Czwarty Mongkut.
Moja książeczka z podstawami buddyzmu mówi, że celem Sanghi, społeczności mnichów jest pozwolenie moralnym, inteligentnym, uduchowionym osobom na wycofanie się ze środowiska, w którym ich egoistyczne pragnienia byłyby wzmacniane, tak by mogli poświęcić się zdobywaniu najwyższej wiedzy oraz by pomóc innym, wyprowadzając ich z obecnej ścieżki, wiodącej do krzywdy, tak by wstąpili na nieco trudniejszą ścieżkę, która wiedzie do prawdziwego szczęścia i pełnego wyzwolenia - Nibbany. Tak jak jest wiele dróg do Nibbany, tak też jest wiele różnych klasztorów buddyjskich. Phra Dhammachando wyjaśnia:
- Właściwie to tu nie mieszkam, przebywam tu tymczasowo, przeważnie żyję w miejscu zwanym Longkai, które jest przy granicy Tajsko-laotańskiej. Jest tam nieco inaczej niż tu, ponieważ tam jest to klasztor medytacyjny, podczas gdy tu większy nacisk kładzie się na studiowanie. Jest tu uniwersytet, nauczycieli, mnisi więc studiują jak zwykli ludzie. W leśnym klasztorze żyjemy mając na uwadze medytację, gdzie mamy jednego nauczyciela, a on instruuje nas jak medytować. Nie jest to program akademicki, gdzie zaliczasz rok, ale medytacja, czyli bardziej osobista praktyka i sposób życia.
Jak dobrze widać Phra Dhammachando nie pochodzi z Tajlandii, ale z USA. Nie bezpośrednio, ale przez Wat Pah Nanachat, który jest leśnym klasztorem nieopodal Ubon, przy Tajskiej granicy z Laosem, 400 km od Bangkoku. Leśny klasztor jest tym co sama nazwa wskazuje, z wykarczowaną polaną na świątynię i domem dla gości, a głęboko w lesie chatkami dla mnisiej społeczności. Uznałem Wat Nanachat jako ciche i piękne miejsce, z drugiej strony, jak wszystkie lasy tropikalne nieco posępne, ponure. Mogłem tylko zadumać się nad tym co skłoniło mężczyzn pochodzących z Anglii, Australii i Ameryki, by zdecydowali się zamieszkać razem w tak odludnej części Indochin. Shaun chce być nowicjuszem w Wat Nanachat, spotkałem go w Bangkoku, gdy opiekował się jednym z poważnie chorych mnichów.
- Jak się dokładnie nazywasz, Shaun? Co dalej?
- Shaun, wystarczy tyle.
- Dobrze, Shaun, czy jesteś Irlandczykiem?
- Nie, mojej matce podobało się to imię.
- Skąd pochodzisz, z Anglii?
- Moi rodzice mieszkają niedaleko Cambridge, we wschodniej Anglii.
- Jak zainteresowałeś się buddyzmem?
- Z początku dużo czytałem, i to co wyczytałem zaczęło współgrać ze mną. Z początku czytałem o buddyzmie Zen. Wielu ludzi z Zachodu poważnie podchodzących do buddyzmu zaczyna czytając książki Zen, które są bardzo popularne.
- Jest różnica między czytaniem o Zen a staniem się mnichem. Jak do tego doszło w Twoim przypadku?
- Skończyłem szkołę, miałem mniej lub bardziej zagwarantowane miejsce na uniwersytecie, ale wolałem wcześniej podróżować, więc pojechałem do Indii i to tam zetknąłem się z bardziej praktycznymi aspektami medytacji, czym medytacja naprawdę jest.
Jeremy jest również Anglikiem, ale dołączył do życia monastycznego wybierając nieco inną ścieżkę.
- Ukończyłem studia w Anglii i nie miałem pojęcia czym będę się zajmował, więc pomyślałem, że równie dobrze mógłbym podróżować. Około 15 miesięcy temu wylądowałem w Tajlandii. Byłem nieco zniesmaczony podróżami po szlakach turystycznych z innymi młodymi podróżnikami i usłyszałem, że północno-wschodnia część kraju jest bardzo spokojna i dzika i nieodwiedzana. Dostałem adresy do lekarzy, którzy pracowali w obozach dla uchodźców w Ubon, więc stawiłem się u nich i przedstawiłem, następnie spytałem czy jest coś interesującego w okolicy. Powiedzieli, że jest jeden klasztor dla mnichów pochodzących z Zachodu, oddalony około 10 mil od miasta. Uznałem to za miejsce warte odwiedzenia. Jednego niedzielnego popołudnia wpadłem z wizytą i pozostałem tu aż do dziś.
Opat Wat Nanachat był swego czasu żołnierzem, dla znajomych znany jako Joe, dziś wszyscy mówią do niego Tan Pabhakaro
- Zainteresowałem się po raz pierwszy gdy byłem żołnierzem w Wietnamie, i gdy miałem okazję odwiedzić Tajlandię i Bangkok. W tamtym okresie mojego życia szukałem czegoś duchowego, czegoś dającego sens mojemu istnieniu. Jednym z wielu powodów było oczywiście to że byłem na wojnie i był to moment gdy zaczęło pojawiać się we mnie wewnętrzne poszukiwanie za czymś co miałoby znaczenie, pamiętając niedorzeczne sytuacje w jakie ludzie potrafią się wplątywać. Gdy przybyłem do Tajlandii, było to jak wchodzenie w stare buty, wszystko było dziwne, rzecz jasna, ale wszystko to jakoś pasowało jak ulał. Szukałem wszelkich książek jakie mogły mi wpaść w ręce, jak również informacji odnośnie ludzi z Zachodu, którzy już wtedy byli w szatach w Bangkoku, dowiadując się wszystkiego co mogłem o buddyzmie, naukach, sposobie życia, medytacji, wszystkiego.
- Zanim tu przyjechałem wykonywałem dwa zawody, w okresie zimy pracowałem jako masażysta, a w lecie byłem kowbojem w Alpach, to znaczy byłem pasterzem dla cieląt.
Nie miałem odwagi wytłumaczyć młodemu mnichowi z Austrii co oznacza słowo "masochista" po angielsku [reporter usłyszał "masochist", zamiast "massagist"]. Ale w jakim celu tu przybył?
- Powodem było cierpienie, brak satysfakcji z mojego życia, co spowodowało, że zacząłem szukać drogi wyjścia z cierpienia. Usłyszałem o buddyzmie i na tyle mnie zafascynował, że od tamtej pory staram się podążać praktykując go.
To właśnie chęć rozwikłania ludzkiego cierpienie spowodowała, że książę Siddhattha Gotama opuścił swą żonę i dziecko, jak też swe królestwo i dziedzictwo swego rodu by znaleźć zrozumienie i oświecenie, pięć wieków przed Chrystusem. Rozwiązanie problemu przyszło do niego sześć lat później, gdy medytował pod drzewem Bodhi. Stał się wtedy Buddhą, Przebudzonym. By upamiętnić tamten moment w Wat Phawan zbudowano złotą cetiyę, pagodę, w której umieszczono relikwie Siddhatthy Gotamy oraz zasadzono drzewo Bodhi, sadzonkę tego samego, świętego drzewa z Indii.
Pierwsza mowa Buddhy zawiera w sobie sedno Jego nauk przedstawionych w Czterech Szlachetnych Prawdach. Pierwsza - cierpienie jest wszechobecne. Druga - przyczyną cierpienia jest lgnięcie i samolubne pragnienia. Trzecia - lekiem na cierpienie jest eliminacja lgnięcia. Cztery - droga do pozbycia się lgnięcia oznacza umiejętną praktykę, między innymi czynienie dobra i uspokajania umysłu. Phra Brahmavamso z Londynu (w Anglii) powiedział mi co według niego oznacza umiejętne życie.
- Wstajemy o 3 nad ranem, potem mamy recytacje palijskie lub medytację grupową o 4, kończące się zwykle przed świtem. Tuż przed świtem wspólnie sprzątamy jadalnię, by potem pójść na jałmużnę, co trwa około półtorej godziny. Potem wracamy i wyjmujemy pożywienie, które wyżebraliśmy i rozdajemy po równo w kolejce mnichów i nowicjuszy, potem jemy, co kończy się około 9 lub 10. Wtedy też wracamy do naszych chatek. Do 3 po południu mamy czas by robić nasze własne projekty, by siedzieć, odpoczywać, cokolwiek. O 3 wykonujemy prace wspólne, przez godzinę lub dłużej, w zależności co jest do zrobienia. Spotykamy się ponownie około godziny 7 wieczorem, mamy siedzenie grupowe lub medytację chodzoną, czasem recytacje, czasem wieczorny napój, i rozchodzimy się o 9 lub 9.30 wieczorem. Wracamy i niektórzy praktykują dalej, inni udają się na odpoczynek, wszystko zależy od poszczególnej osoby.
Leśny mnich ma niewiele potrzeb i jest w stanie im wszystkim sprostać. Sąsiednie wioski dostarczają pożywienia, więc nie ma potrzeby by hodować własne. Wody jest pod dostatkiem. Gaz do kuchenki wytwarzany jest na miejscu, z odchodów z toalety. Tego rodzaju urządzenia zaprojektowane zostały przez Phra Brahmavamso, który ukończył fizykę na uniwersytecie londyńskim, więc zna się na takich rzeczach. Zadania takie jak wybieranie wody czy zamiatanie świątyni wykonywane są w ciszy, i nie uznawane są za pracę, ale za wnoszenie wkładu we własny rozwój duchowy. W Ubon nauczyciel medytacji podkreśla, że należy traktować wszystkie aspekty codziennego życia jako rodzaj medytacji, nie tylko czas przeznaczony na formalną praktykę. Opat mówi o tym by stać się uważnym, co znaczy by być świadomym, ostrożnym, przykładając wagę do drobnych szczegółów tego co się aktualnie robi, dając z siebie wszystko, nieustannie się sprawdzając i rozpoznając co pojawia się w sercu i umyśle. To nieustanne skupianie się na tym co się dzieje w umyśle i w sercu, w trakcie wykonywania różnych prac, uznawane jest za istotną część medytacji. Spytałem opata czy zauważa jakieś podobieństwa między chrześcijańskim i buddyjskim życiem ascetycznym.
- Myślę, że trzy podstawowe zasady chrześcijańskiego monastycyzmu: ubóstwa, czystości i posłuszeństwa z pewnością dotyczą także i buddyjskiej tradycji zakonnej. Jeśli chodzi o posłuszeństwo, jest to bardzo istotne, by odpuścić i podporządkować się, poddając się temu stylowi życia, dyscyplinie, ponieważ mamy bardzo ścisłą regułę, której przestrzegamy. Oczywiście oznacza to także by ukorzyć się przed własnym nauczycielem, jak też pozostałymi starszymi mnichami. Jest to obopólne szanowanie siebie nawzajem oraz zrozumienie posłuszeństwa, które podczas odnoszenia się do siebie oznacza także to, że jesteśmy w stanie uczyć się od siebie czegoś, nie tylko nauczyciel nas, ale także my nauczyciela.
Dla nieobeznanego obserwatora buddyjscy mnisi zdawać się mogą jako włóczędzy, sam Buddha był wędrownym kaznodzieją, więc za tym całym podróżowaniem kryje się pewna tradycja.
- Musisz prosić o zgodę od opata lub od samego Ajahna Chaha, jeśli chcesz wyjechać gdzieś na jakiś czas. Jeśli masz wystarczająco dobry powód, pozwoli ci, jeśli nie masz, nie da ci pozwolenia.
- Musisz zatem okazywać całkowite posłuszeństwo opatowi?
- Tak, ale jest ono całkowicie dobrowolne, jeśli nie akceptujesz autorytetu Ajahna, możesz iść gdzie chcesz.
Pomijając dłuższe nieobecności, mnich musi opuścić klasztor każdego dnia by uzbierać pożywienie, jeśli nie chce się zagłodzić. Nie może uprawiać ani kupować pożywienia, musi być mu podarowane. Nie powinien mówić nawet "dziękuję" swym dobroczyńcom, ponieważ oni, ofiarując mu jałmużnę zdobywają zasługi, zatem mnich jedynie dostarcza sposobności na odnoszenie korzyści przez świeckich. Jednak ta tradycja jest krytykowana przez osoby nieprzychylne buddyjskiemu monastycyzmowi. Mówią one: mnisi są pasożytami, nie wnoszą niczego pożytecznego społeczeństwu. Chciałem by Phra Dhammachando odniósł się do tej kwestii:
- Po prawdzie nauki Buddhy są czymś najbardziej pożytecznym dla społeczeństwa. By móc zachować te nauki, mnich powinien żyć według nich. Jest to praca na pełny etat, a nauki te są bezcenne dla ludzi.
Zachowywanie buddyjskiej doktryny jest zapewne trudną posadą, a ludzka natura co jakiś czas musi się przecież buntować przeciwko temu zajęciu. Czy mnisi chwilami odczuwają trudności z tym związane?
- Nigdy nie udało mi się dojść do rokrocznej rutyny w życiu, nie posiadałem samochodu ani domu, zawsze zmieniałem mieszkania, nigdy więc nie miałem poczucia ustatkowania się i mnisie życie po części tak wygląda, bez zależności od czegokolwiek, bez przywiązania. Gdy jesteś mnichem, z początku wszystko wydaje się być trudne; wszystko się zmieniło, inne szaty, nie nosisz już spodni i podkoszulki jak wcześniej. Po drugie jedzenie, inny rodzaj jaki do tej pory jadłeś, jak i inny czas posiłków.
- W leśnych klasztorach jada się raz dziennie, różni się więc od trzech posiłków dziennie i przekąsek pomiędzy nimi. Po trzecie, język, trzeba nauczyć się nowego języka. I twoi znajomi, wszyscy są teraz Tajami, nie ma już tych z Zachodu. Jest też i klimat, jest wiele rzeczy, które wymagają zmiany i dostosowania się do środowiska, do ludzi, do języka, do jedzenia, do wszystkiego. Z początku jest trudno.
- Mogę odpowiedzieć dość uczciwie, że wciąż oczywiście pojawiają się myśli związane z pragnieniami. Będąc adeptem sztuk pięknych, gdy życie zaczyna być czasami trudne, oczywiście ma się chęć ucieczki, powrotu do łatwiejszej drogi, skończenia z tym. Tak więc mam te myśli, ale mam też pewność co do siebie, i co do tego co staram się tu osiągnąć. Myślę że jest to warte mego poświęcenia, by móc tu pozostać i kontynuować to co robię.
Gdybym ja był mnichem buddyjskim, wydaje mi się, że największą trudnością byłby niepokój odnośnie zdrowia. Gdy rano mnich opuszcza swoją chatkę, by pójść po jałmużnę, nie ma pojęcia z czym powróci, od kogo dostanie pożywienie. Ktoś urodzony w Tajlandii miał całe życie by zbudować w sobie system odpornościowy przeciw lokalnym chorobom tropikalnym. Człowiek Zachodu próbujący żyć jak ktoś ze Wschodu jest łatwym łupem. Nigdy bym pewnie nie przyjechał do leśnego klasztoru jeśli nie spotkałbym leśnych mnichów, którzy byli w Bangkoku, leczący się na różnego rodzaju ciężkie dolegliwości. W Wat Nanachat wszyscy mnisi mieli taką czy inną formę duru brzusznego. Zapalenie wątroby, malaria i motylica wątrobowa są pospolitymi zagrożeniami, nie wspominając o różnych formach dyzenterii. Czy zamierzają utrzymywać ten ascetyzm do końca swego życia?
- Jestem zbyt przywiązany do światowego życia. Chciałbym spędzić tu nieco czasu, dwa, trzy lata, praktykując medytację, bym mógł mieć solidne podstawy do życia w świecie.
- Nie mam zamiaru odchodzić, ale nie mam też zamiaru zostawać tu na zawsze. Postęp jest wyznacznikiem, to czy zostanę będzie zależało od rezultatów jakie osiągnę, jeśli będą pozytywne, będzie prawdopodobne że będę kontynuował.
Mniej więcej godzinę drogi piechotą z Wat Nanachat, jest kolejny, znacznie większy klasztor, gdzie społeczność zakonna składa się w głównej mierze z Tajów, choć jest też kilku cudzoziemców. Jednym z nich jest niezwykły, francuski mnich, trapista z Normandii, który spędził 18 lat w Japonii a ostatnie 18 miesięcy jako mnich w Ubon. Jak godzi on swe powołanie jako katolicki trapista z byciem w zakonie buddyjskim?
- To klasyczne pytanie jakie jest mi zadawane, buddyści czasem mi je zadają, w Japonii nie jest w ogóle zadawane. Czasem pytają mnie o to Tajowie jak też i chrześcijanie. Odpowiem w stylu Zen. Jeśli myślisz używając koncepcji, jeśli myślisz intelektem, oczywiście znajdziesz sprzeczności w tym, że ksiądz mieszka w klasztorze buddyjskim, ale jeśli masz prawdziwe doświadczenie, nie ma żadnych niezgodności. Mogę dać wersję mistrza Zen, brzmi ona: ten kto posiada "mu", co w chińskim znaczy "nic" lecz nie powinno być tak tłumaczone, ponieważ nie jest ani zaprzeczeniem, ani posiadaniem czegokolwiek, ani nie posiadaniem. Jest to raczej dostrzeganie, doświadczanie. Ktokolwiek widzi to słowo, widzi Boga.
Uniwersytet Culalonkorn w Bangkoku. Grupa mnichów przybyła by spędzić tu trzy dni, przekazując doktrynę Buddhy uczniom, będąc dyspozycyjnym odnośnie konsultacji i porad duchowych. Wydarzenie nie przyniosło sukcesu, przybyła zaledwie garstka uczniów, a i oni wyglądają raczej na zaawansowanych. Może jest to znak czasów, a może studenci zachowują się w podobny sposób jak na całym świecie. Gdy tak słuchałem wykładu bez zrozumienia, pomyślałem o osobach, które spotkałem w Tajlandii przez ostatnie kilka tygodni. Phra Uttama, mnich-trapista i Tan Pabhakaro, weteran wojenny i opat, ludzie jak Shaun i Jeremy, uśmiechnięci z powodu nowo-odnalezionej czystości. Przez krótki okres czasu pomogli mi choć nieco wypełnić lukę między wschodnią duchowością i moim chrześcijaństwem. Wierzę że nieskazitelność boskiego objawienia uosobiona jest w postaci Jezusa Chrystusa, ale wierzę też, że Bóg ukazuje prawdy wszystkim ludziom różnymi sposobami. Mnisi z Culalongkorn nigdy nie będą w stanie porozumieć się z ludźmi takimi jak ja, nawet gdybyśmy rozmawiali tym samym językiem. Nasze kultury są zbyt daleko od siebie. Jeśli są bogate wartości, których wymiana między buddyzmem a chrześcijaństwem byłaby z pożytkiem, mogłaby ona dojść do skutku wyłącznie poprzez ludzi całkiem zagłębionych w kulturze religijnej drugiej strony, stając się dla reszty z nas tłumaczami. W tym kontekście, fakt że ludzie z Zachodu, pochodzący z tradycji chrześcijańskich, żyją w klasztorach buddyjskich, nabrał więcej znaczenia.
- Moi rodzice nie chodzą do kościoła, można ich nazwać religijnymi w wąskim rozumieniu słowa, posiadają dobre podstawy moralne, są prawymi ludźmi. Gdyby nie oni nie robiłbym tego co robię obecnie.
- Czy widzisz siebie jako chrześcijańskiego buddystę czy po prostu jako buddystę?
- Dla mnie chrześcijaństwo jest tak samo obce jak buddyzm dla wielu osób na Zachodzie. Zacząłem doceniać chrześcijaństwo dopiero gdy zainteresowałem się buddyzmem. Słów Chrystusa nie można nijak obalić. Większość ludzi odrzucających chrześcijaństwo, po prawdzie sprzeciwia się naciskom i nieporozumieniom związanym z Chrystusem, niż samym słowom Chrystusa. Buddyzm to bezpośrednie zastosowanie dla codziennego życia, coś z czym ludzie mają trudności gdy chodzi o chrześcijaństwo, jakie jest praktykowane obecnie na Zachodzie.
- Dobra, utniemy to tu.
Tłumaczenie i napisy: Portal Sasana.pl