KLIKNIJ TUTAJ - POSŁUCHAJ NA SOUNDCLOUDZIE
Przeczytałem w tygodniu, na stronie internetowej, krótki artykuł, który mnie bardzo ucieszył, bo była w nim wzmianka, że według wielu badań najszczęśliwsze lata naszego życia przypadają na okres, kiedy jesteśmy młodzi – to mniej więcej 23 rok życia – i kiedy jesteśmy starzy, czyli gdy mamy jakieś 68–69 lat. Oczywiście to mój wiek, 68 lat, wkrótce 69. A gdy miałem 23 lata, opuściłem świat i stałem się mnichem. To był dla mnie bardzo szczęśliwy czas.
Niekiedy ludzie zadają mi pytanie: „Dlaczego zostałeś mnichem?”, i żeby odwrócić ich uwagę, spokojnie odpowiadam, że medytacja była bardzo piękna, spokojna i czułem, że jestem na dobrym etapie życia. Miałem tylko 23 lata, dobre wykształcenie, dyplomy, byłem zdrowy i oczywiście przystojny – w swoim wyobrażeniu. Zdecydowałem się wyruszyć do Tajlandii, na dwa – trzy lata. To był mój cel, być mnichem przez dwa – trzy lata. Stać się całkowicie Przebudzonym, wrócić, ożenić się i mieć dzieci. Tak mało wiedziałem o tym, czym w rzeczywistości jest Przebudzenie. Ale była jedna rzecz, którą zauważałem za każdym razem, gdy goliłem włosy, wkładałem te brązowe szaty – doświadczałem wielkiego spokoju i poczucia przynależności. To nie było powierzchowne, bo bardzo dobrze pamiętam pierwsze dni nowicjatu: budziłem się o świcie, a właściwie w środku nocy, bo miałem koszmary. Bardzo rzadko miewałem koszmary jako osoba świecka. Koszmar, który wtedy mi się śnił, był o tym, że znów jestem osobą świecką. Kiedy otwierałem oczy i widziałem swoje szaty złożone obok łóżka, na podłodze, docierało do mnie: „Jestem mnichem, jestem duchownym”. Dawało mi to mnóstwo radości i spełnienia. Zamykałem oczy i natychmiast pogrążałem się w głębokim śnie, i dobrze odpoczywałem. Ale to mnie czegoś nauczyło. Ten koszmar powtarzał się przez cztery lub pięć nocy z rzędu i uświadomił mi, jak szczęśliwy byłem jako 23-letni mnich w swoich brązowych szatach. To było moje życie, czułem, że tu przynależę. Dlatego wiedziałem, że to jest na bardzo głębokim poziomie i że znowu wyjdzie w środku nocy.
Minęło 45–46 lat, ja jestem już starym mnichem, i to ma być drugi najszczęśliwszy okres w moim życiu. 68–69 lat, hurra! Nie do końca wiem dlaczego, ale nie wydaje mi się, żeby to była prawda, myślę, że szczęście będzie się powiększać i powiększać, mimo że jestem stary. Jako mnisi wkraczamy na inną ścieżkę. Ścieżkę, która nie polega na zwiększaniu poczucia bezpieczeństwa, zabieganiu o renomę czy rozpoznawalność – to nie jest cel naszego życia. Odnajdujemy coś, co moglibyście nazwać superemeryturą, którą stanowią nie pieniądze, a superszczęście, superspokój. Podczas gdy cały świat próbuje gromadzić rzeczy, mnisi starają się je rozdawać, nie przywiązywać się do nich, mieć mniej, a nie więcej. Nie chodzi tylko o rzeczy materialne, jak możecie zauważyć, mnich nie ma pieniędzy czy dyplomów, oddaliśmy je już dawno temu. Ja nie potrzebuję dyplomów, ale inni ludzie tak.
Pamiętam, że gdy byłem mnichem już od siedmiu lat, pojechałem odwiedzić moją biedną mamę w jej małym mieszkaniu komunalnym. Powiedziała, że ma moje dwa dyplomy z Cambridge – licencjat i magisterkę. „Co mam z nimi zrobić?” – zapytała. Na co ja, mnich z siedmioletnim stażem, miałem wtedy około 30 lat, wziąłem te dyplomy i powiedziałem: „Nie potrzebujemy ich. Jestem mnichem, więc nie potrzebuję dyplomów i stopni naukowych” – podarłem je na kawałki i wyrzuciłem do kosza na śmieci, a moja mama nie odezwała się ani słowem. Potem poszedłem do pokoju na godzinną medytację. Kiedy wróciłem po filiżankę herbaty, zobaczyłem, że mama próbuje składać te drobne kawałki moich dyplomów jak jakąś układankę. Sam ich nie potrzebowałem, ale byłem synem mojej mamy – ona ich potrzebowała. I poczułem się bardzo źle, bo zachowałem się egoistycznie, myślałem tylko o sobie, nie uświadamiając sobie, że moje życie jest połączone z życiem innych ludzi – w szczególności takich jak rodzice czy rodzeństwo – ludzi, którym nie jestem obojętny. To zdarzenie było bardzo ważną lekcją: nigdy nie myśl tylko o tym, z czego sam możesz zrezygnować, ale też, jaki będzie to miało wpływ na innych. I tak, jako mnich, kroczek po kroczku, uczyłem się tych sekretów szczęścia. Nigdy nie miałem wiele w życiu, ale za to doświadczyłem dużo szczęścia i spokoju.
Zastanawiające jest, dlaczego ludzie narzekają w obecnym czasie, w czasie kwarantanny, koronawirusa. Smutnieją, bo nie mogą wychodzić na zewnątrz, do świata. Jak dla mnie okresy, kiedy nie mogę wychodzić, bo jestem na odosobnieniu, są jednymi ze szczęśliwszych w życiu. To było w 2002 lub 2003 roku, miałem wtedy możliwość wzięcia urlopu, czy jak to się mówi. Opiekowałem się klasztorem Bodhinyana, a pomagał mi Ajahn Nyanadhamma. Zdecydował, że pierwszy weźmie wolne, a po jego powrocie była moja kolej na roczny urlop, mogłem pojechać dokądkolwiek chciałem, nieobarczony żadnymi obowiązkami. I niestety okazało się, że mogę dostać tylko sześć miesięcy, bo Ajahn Nyana zgłosił się do pracy w Tajlandii jako wolontariusz. Dlatego dostałem tylko sześć miesięcy. Powiedzieli mi: „Możesz pojechać dokądkolwiek chcesz, masz wielu znajomych, jest sporo miejsc, które możesz odwiedzić”. Wiecie, co zrobiłem? Zdecydowałem, że wybiorę się na odosobnienie w klasztorze Bodhinyana. Zdecydowałem, że zostanę tu, gdzie jestem. Dlaczego nie chcę zwiedzać świata? W zamian za to spędziłem miły, cichy czas, przez sześć miesięcy nikogo nie widziałem, nie wspominając już o rozmawianiu. Zapoznawałem się za to z okolicznymi zwierzętami. Każdego popołudnia para orłów zabierała swoje młode na naukę latania. Wiedziałem, kiedy zaczynają, więc czekałem na nie, żeby obserwować, jak uczą się latania nad wzgórzami Keysbrook, na południe od Serpentine. To piękny widok!
Zauważyłem jedną rzecz: nie było wokół mnie ludzi, byłem sam ze sobą, ale za to miałem dużo spokoju i wolności. Nie stresowałem się tym, że muszę dokądś iść, coś zrobić lub zdążyć na spotkanie. Mogłem spać, kiedy tylko chciałem – w dzień czy w nocy – kiedy byłem zmęczony, mogłem odpoczywać, a gdy odpocząłem, mogłem wstać i zacząć medytować. Tak dużo wtedy medytowałem! To był piękny czas w moim życiu. Niekiedy dziwiło mnie, jak wiele radości i szczęścia można odnaleźć w samotności. Dlaczego się tak dzieje, że kiedy ludzie są zamknięci sami w domu lub w pokoju albo razem z innymi, to nie mogą żyć ze sobą w zgodzie? Po niedługim czasie łatwo się nauczyć, jak żyć z samym sobą. Kiedy wiesz, jak być z samym sobą, wiesz też, jak być z innymi. Jak to osiągnąć? Nie wymagać tak dużo od siebie nawzajem. Jeśli jesteś zamknięty z kimś w trakcie pandemii i dostrzegasz w nim jakieś wady, to tak naprawdę widzisz tylko własne przywary. Ludzie nie są perfekcyjni. Tyle razy podawałem przykłady patrzenia na wady nie jak na wady, ale piękne części istoty ludzkiej.
Tak jak w starej historii o dwóch krzywych cegłach. To ja byłem tym, który uznawał tylko perfekcję, a jeśli coś nie było idealne, czułem, że to moja osobista porażka. Z tego względu czułem się okropnie po tym, jak ułożyłem krzywo dwie cegły w murze. Zmarnowałem pieniądze naszych darczyńców z buddyjskiego Stowarzyszenia Australii Zachodniej przez to, że postawiłem okropną ścianę. Myślałem tak do momentu, aż ktoś mnie nauczył, jak dostrzec w niej piękno. Składała się z dwóch brzydkich i 998 pięknych cegieł. Wiem, że wielu z was już słyszało tę historię, ale jeśli narzekacie na COVID, kwarantannę, na to, że czegoś nie możecie robić, to zwróćcie uwagę, jak wiele nadal możecie. Możecie narzekać na dwie skrzywione cegły albo i 10, ale jest tyle innych pięknych rzeczy dookoła. Możecie marudzić, że partner chrapie w nocy i nie daje spać – tak łatwo znaleźć winnego. Ale mądry człowiek nauczy się dostrzegać pozytywy. Dostrzegamy tę lepszą część muru, kiedy wady przestają nam przeszkadzać – one tylko dodają charakteru. Wspaniałym uzupełnieniem tej historii było to, że kiedy wiele lat temu uczyłem w Cancer Wellness Association – teraz nazywa się Solaris Cancer Wellness – podszedł do mnie pewien budowniczy i powiedział: „Ajahn Brahm, nie przejmuj się tymi dwiema cegłami. Jestem budowlańcem i wszyscy budowlańcy robią takie błędy, ale w naszym fachu, kiedy któryś z pracowników popełni błąd, mówimy klientom, że to unikat, żaden inny dom w Perth nie ma tak wykrzywionej ściany. Za taki unikat kasujemy kilka tysięcy dolarów więcej”. Tak właśnie mi powiedział, a ja pomyślałem: „Co za niesamowite podejście do błędów!”. Jeśli są rzeczy, których nie lubimy, spróbujmy na nie spojrzeć w inny sposób – jak na unikat. Jeśli damy radę spojrzeć na nie w taki sposób, nie jak na pomyłkę, a na coś specjalnego, to zaczynają składać się na szczęście i piękno świata. W taki sposób patrzę na rzeczy.
Chociaż, jeśli chodzi o ludzi, którzy teraz chorują lub umierają, to myślałem o tym w tym tygodniu i nasunęło mi się takie pytanie: co zrobić, kiedy ktoś z bliskich, kto chorował, umiera, a my nie możemy być z nim w ostatnich chwilach jego życia? Takie podejście nie różni się przecież od zauważania tych dwóch wyjątkowo brzydkich cegieł w ścianie. Byliście z nimi w tylu innych momentach życia, tyle razy dzieliliście radość i szczęście. W każdym razie jako buddyjski mnich opiekujący się ludźmi w ostatnich chwilach ich życia zauważyłem, że śmierć jest bardzo osobistym momentem. Czy w takiej chwili naprawdę z nimi jesteśmy? Większość ludzi zakażonych koronawirusem jest w bardzo ciężkim stanie. Zazwyczaj wprowadza się ich w śpiączkę. Widzisz ich, możesz potrzymać za rękę, ale czy tak naprawdę z nimi jesteś? A nawet jeśli nie są aż tak nieświadomi tych ostatnich chwil, to czasami się zdarza – wiele razy widziałem takie sceny i słyszałem takie historie – że członkowie rodziny są w szpitalu przy umierającym chorym i czekają, wciąż czekają, ale nic się nie dzieje, więc decydują, że pójdą coś przekąsić, wszyscy wychodzą, a kilka chwil później chory umiera. Umieranie to sprawa osobista. Masz wrażenie, że powinieneś być z kimś, kto umiera, ale czasem to może po prostu przeszkadzać. Najlepiej jest się po prostu pożegnać i pozwolić im odejść. Pozwól im zacząć podróż do następnego życia – nie możesz iść z nimi. Żegnasz się i wychodzisz z pokoju. Czasem ludzie mówią: „Nie mogę, przecież on umiera! Muszę z nim być”, ale czy robią to naprawdę dla nich, czy to jakiś rodzaj pragnienia? Jakiś rodzaj przywiązania, który po prostu wpędza cię w kłopoty?
Oczywiście zwykle opowiadam dużo historii, ale nie pamiętam, żebym ostatnio komuś opowiadał tę, mam nadzieję, że nie w zeszłym tygodniu. Jest taki człowiek, który często tutaj przychodzi, dobry przyjaciel i jednocześnie dobry buddysta, ale w bardzo zachodnim stylu. Mieszkał sam, za rogiem, był stróżem na jednym z tych cichych, pobliskich osiedli. Powiedział mi, że pewnego wieczoru był w domu sam, w swoim łóżku, a potem nagle w środku nocy poczuł, że coś dziwnego dzieje się w pokoju. To nie był taki rodzaj strachu, jaki może wywołać podejrzenie, że włamywacz zbliża się do domu, ale wiedział, że coś jest nie w porządku. Włączył lampkę przy łóżku, rozejrzał się i – jak potem mi powiedział – w nogach łóżka stała jego mama. Widział ją bardzo wyraźnie tak jak kogoś na ulicy, nie była zacieniona czy delikatna, ale bardzo wyraźna. Jego mama mieszkała niedaleko Londynu, w Essex. I w tym momencie uświadomił sobie, że mama musiała umrzeć. Nie bał się, choć pierwszy raz widział ducha. Jego mama żyła w Anglii, a teraz pojawiła się w Perth. Uśmiechała się do niego z taką radością, szczęściem i miłością, a on uświadomił sobie, że przyszła, by pożegnać się ze swoim synem. Powiedział, że to trwało pięć lub sześć minut. Widział ją bardzo wyraźnie, nie bał się, spokojnie pochylał się w stronę mamy i patrzył na nią, a ona uśmiechała się i po raz ostatni przesyłała swojemu synowi tyle miłości, ile mogła. Nie było go przy niej, kiedy umierała, ale był potem, w tamtym momencie, i to ona przyszła, by się pożegnać.
To są różne sposoby spojrzenia na życie i śmierć, łagodzące ból, strach i usuwające nieprawdę. Większość ludzi myśli, że musi być przy umierających i na pogrzebie. Zdarzają się sytuacje, że nie masz pozwolenia na uczestnictwo w pogrzebie. Dla kogo tak naprawdę jest pogrzeb? Dla zmarłego czy dla ludzi, których pozostawił? Tak naprawdę nie jest dla zmarłego. Jeśli zmarli będą mieli taką potrzebę, to mogą przyjść i zobaczyć się z tobą w innym czasie i miejscu. Mogą wybrać.
Teraz, gdy o tym powiedziałem, przypomniała mi się inna historia – o przyjacielu, który odwiedzał tę świątynię, pojawiał się także w klasztorze Bodhinyana oraz w Dhammasara, w jej początkowym okresie. Był budowniczym. Jego przyjaciel, który też był budowniczym, mieszkał w Kalgoorlie. Często pracowali razem i byli naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Niestety przyjaciel zachorował na raka. Potem kupił bilet z Kalgoorlie do Perth, żeby się ze mną zobaczyć i usłyszeć kilka rad na koniec drogi życiowej. Budowniczy z Kalgoorlie był bardzo sympatycznym, bardzo „australijskim” gentlemanem. Mimo że odwiedzał klasztor buddyjski, przyszedł ubrany w coś, co nazywamy australijskim strojem narodowym, czyli jedyne, co miał, to klapki, szorty i koszulka. Był naprawdę cudowny i pełen szacunku – szacunku nie okazuje się tym, co się nosi, ale tym, jak się zachowuje. Dałem mu kilka rad. Zmarł kilka dni później w Kalgoorlie. Mój przyjaciel, który mi go przedstawił, pojechał na pogrzeb. Wrócił po dniu lub dwóch dniach i powiedział, że obudził się w nocy, bo myślał, że żona daje mu z łokcia, więc odwrócił się do niej, żeby dać jej reprymendę, ale zobaczył, że twardo śpi. Zdał sobie sprawę, że budziło go coś innego. Obrócił się na drugi bok i zobaczył swojego zmarłego przyjaciela z Kalgoorlie, stojącego obok łóżka. Co dziwne, przyjaciel nie miał na sobie swojego codziennego stroju, a koszulę, marynarkę i muchę w grochy. Nigdy nie widział go w takim stroju, więc obudził żonę, ale wtedy przyjaciel zniknął. Wstali i szukali wokół domu, ale nie znaleźli ani śladu. Po tym wydarzeniu odwiedził mnie i powiedział, że strój jego przyjaciela był naprawdę bardzo dziwny, że nigdy wcześniej nie widział go tak ubranego. W trakcie pogrzebu trumna była zamknięta, więc nie widział, jak był ubrany. Dlatego powiedziałem: „Zapytaj jego żonę”. Oczywiście nie opowiadałbym tej historii, gdyby żona nie ubrała go właśnie w ten strój. „Dlaczego?” – zapytał ją przyjaciel z Perth. „Kupiłam mu ten garnitur lata temu, a on go nigdy nie założył. Pomyślałam, że przynajmniej po jego śmierci mogę go porządnie ubrać, nie słuchając narzekań”. I tak właśnie zaprezentował się swojemu przyjacielowi.
Czasem zmarli odwiedzają nas po swojej śmierci, więc nie musicie się martwić. Nie martwmy się tak bardzo o śmierć, ale o to, co było przed nią. Nie oceniamy wspólnego czasu po tym, jaki był koniec, ale po tym, jak ten wspólny czas spędziliśmy, po radości i wspólnych doświadczeniach. Jeśli ktoś, kogo znacie, jest chory i umiera, nie możecie być z nim do końca. Możecie za to – i nie musicie być wytrawnymi medytującymi – usiąść, zamknąć oczy i pomyśleć o tym człowieku. I dać mu to, co w was najlepsze. Jeśli nie możecie zrobić nic więcej, to i tak bardzo dużo. Może później będziecie mogli zrobić jeszcze coś.
Wiecie, mieszkam tu, w Perth, już od 36–37 lat. Moje pierwsze lata tutaj przypadły na okres tuż po wojnie w Wietnamie. W tamtym czasie osiedliło się tu wielu uchodźców z Kambodży. Wciąż pamiętam, jak z ówczesnym opatem tego klasztoru, Ajahnem Jagaro, poszedłem do schroniska w Shenton Park, żeby przywitać nowo przybyłych. Uchodźcy zostali przesiedleni na tę ziemię, a kiedy poszliśmy ich powitać, zobaczyli, że jesteśmy mnichami, ale nie znaliśmy ani słowa po khmersku. Mimo to Ajahn Jagaro próbował z nimi rozmawiać, ale i tak niczego nie rozumieli. Zaproponowałem w końcu jakieś pieśni buddyjskie. One są w języku pālijskim – języku, który łączy nas wszystkich bez względu na to, czy jesteśmy w Birmie, Laosie, Kambodży, Tajlandii czy malezyjskim Singapurze. Pamiętam, że kiedy zaczęliśmy śpiewać, kilka starszych kobiet zakryło twarze dłońmi i zaczęło płakać. Po ich twarzach zaczęły spływać łzy, bo pieśń przypomniała im ojczyznę, której cząstkę odnalazły teraz w Australii. Bardzo związali się z klasztorem Bodhinyana i stanowią cenioną społeczność. Najważniejsze, że odkryliśmy coś, co nas łączyło, a im dało radość. To było cudowne.
Śpiewanie może czasem poruszyć ludzi. Z tego względu jeden z tych panów, jeden z liderów khmerskiej społeczności – teraz jest już bardzo stary, ale wciąż żyje, i tak trzymać – chciał zaprosić mnichów na ceremonię błogosławieństwa do swojego mieszkania, niedaleko, przy Manning Road. Kiedy zaczęliśmy śpiewy – na marginesie, był żonaty, poznał uroczą damę w obozie w Rannypatet, a pobrali się w Sydney – przesunął się kilka kroków przed nią. Kiedy śpiewaliśmy, z kieszeni koszuli wyjął pomiętą, czarno-białą fotografię – obserwowałem to, jednocześnie śpiewając, i zastanawiałem się: „Dlaczego? Co znaczy to, że odsunął się od żony, a potem wyciągnął zdjęcie pięknej khmerskiej dziewczyny?”. Patrzył na tę fotografię przez całą pieśń, wypłakując oczy, a kiedy skończyliśmy, przestał płakać, schował zdjęcie do kieszeni i wrócił do żony. Dopiero później dowiedziałem się, że to była jego pierwsza żona i że poznał ją w wiosce w Kambodży. Podczas rządów Czerwonych Khmerów byli źle traktowani, dlatego uciekli. Był jednym z niewielu ludzi, którzy zdołali przedostać się przez granicę i znaleźć drogę do czegoś, co można uznać za bezpieczeństwo w Tajlandii. Ale podczas tej podróży – podobną można zobaczyć w filmie „Pola śmierci” – kiedy osiągnęli tak zwane bezpieczeństwo, okazało się, że jego żona zachorowała na malarię. Była w tak ciężkim stanie, że nie można jej było utrzymać przy życiu. Prawie osiągnął cel, udało mu się przedostać przez granicę i jego żonie też, ale kilka dni później zmarła. Jako uchodźca niczego nie miał, nie mógł opłakać śmierci żony, mimo że była obok. Nie mógł nic zrobić w tamtym czasie, nie mógł zorganizować dla niej żadnej ceremonii – nie miał na to środków. Czekał kilka lat – nie wiem ile, pięć, sześć może siedem – a potem się ożenił. Oczywiście poprosił o zgodę obecną żonę, bo cały czas miał niezałatwione sprawy z poprzednią. Cała ta ceremonia, w której brałem udział, była poświęcona jego pierwszej żonie – to był jej pogrzeb, okazja, by jej podziękować i pozwolić odejść, żeby móc wrócić do obecnej żony i odpuścić całą przeszłość.
To trochę jak teraz w niektórych krajach, gdzie ze względu na COVID nie można organizować ceremonii pogrzebowych – pamiętaj, że zawsze możesz odprawić je później. Możesz wtedy powiedzieć, jak ci przykro, że nie zrobiłeś tylu rzeczy, które chciałeś. Możesz przypomnieć sobie wszystkie błędy, które popełniłeś – ale nie wspominaj tylko złych momentów, zawsze umieszczaj je w kontekście – dwie krzywe cegły pośród 998 pięknych. Co za cudowne życie – ciesz się nim! Nie mierz wartości życia tym, jak się skończyło. Oceniaj je po tym, co się działo przed końcem, po szczęściu, które odczuwałeś.
Nie martw się o to, kiedy skończy się kryzys związany z koronawirusem. Nie skończy się dzisiaj, prawdopodobnie też nie jutro, więc nie zamierzam czekać, aż nadejdzie dobry moment, żeby cieszyć się spokojem i szczęściem, których mogę doświadczyć, będąc nawet u siebie w pokoju, czyli w jaskini w Serpentine lub takiej małej salce tutaj, w Nollamara, kiedy wygłaszam mowę. Nigdy nie próbuję czekać na szczęście, na to, aż sytuacja się uspokoi, bo mógłbym go nigdy nie doświadczyć. Nauczyłem się, jak szukać szczęścia i spokoju teraz, w tym miejscu, w którym jestem, a to więcej niż trzeba, by zaznać radości i spokoju oraz spełnienia. Podczas półrocznego cichego odosobnienia nikogo nie widywałem, ale mogłem zobaczyć siebie – jak pracowałem. Widziałem zwierzęta w lesie. To był cudowny, spokojny czas. Cieszył mnie każdy dzień, nigdy się nie martwiłem ani nie odliczałem dni do końca odosobnienia. Ludzie patrzą w przyszłość i mówią: „Będę szczęśliwy, kiedy koronawirus się skończy”. Nie, będzie mniej więcej tak samo. Jeśli nie ten kryzys, to następny – zawsze były kryzysy na świecie, taka jest jego natura. Wielu ludzi ciągle próbuje coś osiągnąć. Dostają to coś, ale tak naprawdę wcale ich tutaj nie było. Zawsze powtarzam, że trudne czasy dają nam możliwość zatrzymania się i nauczenia czegoś – trzeba się uczyć i dzięki temu rosnąć. Czy zdawaliście sobie sprawę, w jak małym stopniu kontrolujemy nasz los i jak mało tej kontroli potrzebujemy? Kiedy mamy nad czymś kontrolę, to co to tak naprawdę znaczy? To znaczy, że patrzymy w stronę, w którą staramy się skierować życie. Nie staram się ruszać w którąś stronę. Po prostu cieszę się, że tu jestem. Nie ruszam się, ale świat tak – to jeden ze sposobów na to, jak nauczyć się obecności. Weźmy tę starą historię o podróży – kiedy podróżuję, siedzę w samolocie, nie ma znaczenia, że nie mogę się w nim swobodnie przemieszczać. Siedzę w samolocie i wcale się nie ruszam, to samolot odwala robotę. Kiedy siedzę w samochodzie, też się nie ruszam, to samochód się rusza. Zmienia się krajobraz wokół mnie, a ja jestem zawsze tutaj – nie myślę o wszystkich tych różnych rzeczach, które dzieją się na świecie: o wojnach, pandemii czy tych cudownych czasach dobrobytu i pokoju. Czy to rzeczywiście jest pokój i dobrobyt? Wiem, czym jest dobrobyt, ludzie i tak nie wydają wtedy pieniędzy. Gromadzą je w banku i odkładają na czas wojny.
Czasami, być może, myślę nieszablonowo. Dlatego, jeśli masz okazję, wykorzystaj ją i ciesz się chwilą obecną. W czasach koronawirusa lekcja numer jeden dotyczy kruchości tego świata – nie wiemy, jak długo to będzie trwać – dotyczy kruchości ciebie samego, jak silny jesteś, w obliczu zakazów: „Nie wolno ci tego, nie wolno tamtego”, dotyczy także powodu, dla którego nie musisz robić tych wszystkich rzeczy, by czuć się szczęśliwy i spokojny. To wspaniała rzecz, bo jeśli jesteś buddystą, to w tym czasie możesz sprawdzić, czy wdrażasz w życie buddyjskie nauki. Wystarczy popatrzeć, jak mnisi i mniszki z Dhammasara się cieszą – dzięki temu pięknemu zadowoleniu, spokojowi i szczęściu. To jest to, co mamy, i jest wystarczająco dobre.
Przychodzi mi do głowy historia sprzed 40, może 42 lat, jechałem wtedy na ceremonię do Tajlandii. To miejsce dopiero się rozwijało, wokół same lasy, dżungla. Pamiętam, że mieliśmy dotrzeć na ceremonię o godzinie 19, kiedy robi się ciemno. Ale była dopiero druga po południu, więc poszedłem na spacer do lasu i dotarłem na polanę. Na środku tej polany rósł bambus i stała chatka. Nie była to jednak chatka mnichów, a zwykły mały domek. Byli tam gospodarze: mąż i żona, i sam już nie wiem, ile dzieciaków, które po prostu biegały dookoła. Było tam tyle radości i śmiechu, nie pamiętam, czy kiedykolwiek widziałem takie emocje u dzieci w Wielkiej Brytanii. Nie mogłem sobie wyobrazić takiego szczęścia u ludzi z Cambridge czy Londynu. Naprawdę mną wstrząsnęło, że ci ludzie nie mieli niczego prócz siebie nawzajem, a byli tak bardzo szczęśliwi. Chowałem się w krzakach i przyglądałem, upewniając jednocześnie, że nikt mnie nie widzi, bo nie chciałem zakłócić tego, co widziałem. To mnie nauczyło, jak mało trzeba, żeby być szczęśliwym. A czasami, gdy mamy 23 lata lub 69, to najprawdopodobniej jesteśmy szczęśliwi, bo nie mamy zbyt wiele. Kiedy masz 23 lata, wciąż się uczysz, kiedy 69 – prawdopodobnie oddałeś już wszystko dzieciom, a przynajmniej większość. W czasach, kiedy mało posiadasz, kiedy nie masz za dużo na koncie bankowym, masz właśnie okazję mieć wiele w sercu – wiele piękna, nieoceniania, dużo mądrości, zdolności do odpuszczania, i możesz cieszyć się tym momentem.
Nikt – w częściach świata, gdzie panuje COVID – nie może iść do świątyni, nie może iść do pubu, nie może iść na film, na obiad, czasem nawet nie można odwiedzić babci w domu opieki, nie można iść na ceremonię pogrzebową, na ślub. Jest tak wiele rzeczy, których nie można zrobić. Nie można podróżować. Czy to tak naprawdę ma znaczenie? Uczysz się właśnie w tym momencie, tam, gdzie jesteś – w domu. Tak jak powiedziałem w zeszłym tygodniu, możecie odkryć tyle spokoju i szczęścia w otoczeniu rodziny – zwracajcie uwagę na to, co macie, a nie na to, czego nie. Nie pytajcie, co stanie się w następnym tygodniu, możecie skupić się na tym, co dzieje się dzisiaj – dziś był piękny dzień w Zachodniej Australii. Spokojny, nie za ciepły, nie za chłodny. Piękny dzień, by siedzieć i podziwiać zachodzące słońce. Piękny dzień, by obserwować zwierzątka bawiące się w lesie. Piękny dzień na obserwowanie papużki, która siedzi obok kogoś, kto się zastanawia, czy zjeść coś czy to zbyt przerażające w takim towarzystwie. Możecie docenić piękno otaczającego was życia, wasze własne piękno. Nie jesteście najlepsi na świecie, ale nie jesteście też najgorsi – po prostu istoty ludzkie. Zastanawiacie się nad sobą i widzicie tyle cudownych rzeczy, które zrobiliście. Nie jesteście już tak młodzi, jak kiedyś, ale nie jesteście też tak starzy, jak będziecie. Możecie się cieszyć tą chwilą i poczuć trochę spokoju i szczęścia w wieku 23 lub 69 lat albo w jakimkolwiek pomiędzy. Jeśli leżysz chory w szpitalu lub znasz kogoś, kto jest w szpitalu, pamiętaj, że choroba to tylko część ciała. Twój umysł jest o wiele większy. Zawsze możesz odnaleźć pokój i szczęście bez względu na to, co cię w życiu spotyka, bez względu na czasy, w jakich żyjesz, to niezwykła okazja, by poznać te nauki i zrozumieć, jak być szczęśliwym, nawet jeśli siedzisz w domu 24 godziny na dobę.
Jeden z naszych mnichów właśnie wrócił z Melbourne, mniej więcej 12 dni temu, więc ma kwarantannę, i dla niego to świetny czas. Ostatnio wysłał mi maila, w którym napisał, że cudownie jest przebywać w pokoju i nie móc wychodzić. Wysyłamy mu jedzenie. Ma tam prysznic i łazienkę. O jednej porze dnia staje w oknie, by się ogrzać we wschodzącym słońcu, o innej słońce świeci przez następne okno, więc przechodzi tam i w taki sposób dostosowuje się do ruchu słońca. Jeśli masz domową kwarantannę w innej części świata, zawsze znajdziesz jakieś miejsca, w których świeci słońce, oczywiście, jeśli tego chcesz. Takie miejsca mogą dawać bardzo dużo radości, to niezwykle proste. Taki czas pozwala nam dużo się o sobie nauczyć, o tym, jak żyć z innymi ludźmi, jak żyć prościej, bez wielkich potrzeb, dzięki temu możemy mieć znacznie spokojniejsze i szczęśliwe życie.
To by było na tyle, jeśli chodzi o dzisiejszą mowę na temat znajdowania szczęścia gdziekolwiek. Znajdowania go w starym ciele poprzez rozluźnianie i medytację, znajdowania go w samotności. Znajdowania szczęścia w każdym miejscu na ziemi. Dziękuję wszystkim za uwagę.
Teraz czas na pytania, mam nadzieję. Z radością odpowiem na wszystkie pytania na każdy temat, w granicach rozsądku oczywiście. Zobaczmy, ile pytań dziś mamy. OK, publiczność jest zza granicy, bo nie wolno nam mieć nikogo tutaj na miejscu, poza ekipą filmującą. Dobrze, pierwsze pytanie jest ze Stanów Zjednoczonych: „Drogi Ajahnie Brahmie, wspominałeś o tym, że możemy czuć pozytywną lub negatywną energię wysyłaną przez innych ludzi, w takim razie, jak ważna jest ochrona wyobrażenia o samym sobie, by móc przetrwać w społeczeństwie?”.
AB: Nie ma czegoś takiego, jak stwarzanie obrazu samego siebie – możesz czuć pozytywną lub negatywną energię od drugiego człowieka. Pytanie brzmi: jak wiele energii dajesz innym i jaki jest poziom twojej pozytywnej energii oraz jak możesz wytworzyć jej w sobie więcej? To nie takie trudne, szczególnie, gdy praktykujesz miłującą dobroć, współczucie dla innych, dla wszystkich istot. Ledwie ludzie zaczną, a już mówią, że to takie trudne, bo inni są po prostu okropni, zachowują się jak zwierzęta. Jak niby można być dla nich życzliwym? A właśnie tacy ludzie potrzebują tego najbardziej. Na początek zacznij z ludźmi, którym łatwiej ci okazywać życzliwość. Ja na przykład mieszkam z innymi mnichami, którzy są bardzo dobrymi ludźmi, ale tak, czasem naprawdę mogą dać popalić – tak jak każdy. Jestem pewien, że też doprowadzam innych do szału swoimi głupimi żartami i tego typu rzeczami. Niemniej jednak po prostu kochajcie się nawzajem i dbajcie o siebie. Szanuj dobre cechy i ludzi, z którymi żyjesz, aż w pewnym momencie zaczniesz okazywać ten szacunek i miłość wszystkiemu, co cię otacza, w twoim miejscu zamieszkania. Jeśli nie możesz tego osiągnąć… wybacz, ale to łatwiejsze z mnichami – nieszkodliwymi istotami, które żyją w wyrzeczeniu i zrezygnowały z posiadania rzeczy, nie chcą zbyt wiele od innych. Żyć w takiej społeczności to doświadczać czegoś pięknego. Dlatego że z tak wielu rzeczy rezygnujemy, o wiele łatwiej być dla nas życzliwym, więc układasz sobie w głowie: „Będę wobec nich życzliwy”, i zaczynasz odczuwać niesamowitą życzliwość.
Po pierwsze, zacznij od prostych rzeczy. Jeśli chcesz rozpalić ognisko, żeby ugotować obiad, musisz zacząć od rozpałek: papieru, gazu czy benzyny – od czegoś, co łatwo się pali. Z czasem przechodzisz do twardszych przedmiotów, takich jak drewno lub mokre kłody. Ale zacznij od małych rzeczy i celowo pielęgnuj uczucia szczęścia i radości oraz rozwijaj służenie innym. Zaczynasz od prostych rzeczy, a później na tym budujesz, aż zaczniesz mieć dobre relacje ze wszystkimi. A ile pozytywnej energii!
Och, jakoś nie mogę się powstrzymać, kiedy przypominam sobie historię Julie – to jedna z lepszych opowiastek. Julie to młoda kobieta z Sydney, która właśnie zaczynała karierę. Miała przystojnego męża i piękną córeczkę o imieniu Holly. Kiedy zaczynała swój biznes związany z modą, czy coś w tym stylu, zadzwonili do niej z Londynu: „Przyjedź, to podpiszemy umowę”. To znaczyłoby dla niej przejście na wyższy poziom rozwoju firmy. Problem w tym, że jej córka, Holly, miała trzy lub cztery lata. Ale na szczęście jej mąż, który jest naprawdę bardzo dobrym człowiekiem, bardzo życzliwym, bardzo ciepłym, zajął się dzieckiem, a ona poleciała pierwszym możliwym samolotem na Heathrow. To było kilka lat temu, a o wszystkim opowiedziała mi już po powrocie, i wyszła z tego cudowna anegdotka. Zakwaterowała się w hotelu, wzięła prysznic, przebrała i – nie odpoczywając po podróży – ruszyła na spotkanie do tej dużej firmy, by negocjować umowę. W sali konferencyjnej czekało już kierownictwo firmy, ale prezes się jeszcze nie pojawił. Obecni managerowie zapytali: „Kim jesteś?”, a kiedy odpowiedziała, dali jej do zrozumienia, że tylko straciła czas. „Możesz równie dobrze wrócić do hotelu po swoje rzeczy i złapać następny samolot do Sydney. Nie ma szans, żeby szef podjął decyzję, kiedy jest w tak złym nastroju, nie kiwnie nawet palcem, w szczególności dla ciebie”. Dobra, stara Julie zdecydowała: „I tak się z nim zobaczę”. „Dobrze, rozgość się. Ostrzegaliśmy”. Więc co zrobiła Julie? Usiadła w kąciku i zaczęła medytować, jak na buddystkę przystało. Usiadła w kącie, była w trakcie medytacji miłującej dobroci, gdy po 5–10 minutach prezes wpadł do sali. „Kto to? Co ona tutaj robi?” Był bardzo zły – sam już nie potrafię tak dobrze udawać złości, ale mam nadzieję, że trochę pokazałem, jaki był ten szef z piekła rodem. Przeszkodzono jej, zakończyła medytację, ale była taka spokojna – bo tak właśnie działa medytacja – uspokaja cię. Nic – cały ten krzyk, zaczerwienione oczy i para buchająca z nosa – nie przeszkodziło jej podejść do niego, podczas gdy on bacznie obserwował, i powiedzieć: „Masz takie piękne, niebieskie oczy, jak moja córka Holly, która jest teraz w Sydney”. „Te słowa po prostu wyszły z moich ust, nie planowałam tego powiedzieć. On zwyczajnie miał piękne, niebieskie oczy” – tłumaczyła mi później. Cały aż trząsł się ze złości, ale jego oczy były niebieskie i przypomniały Julie o córce, która była w Sydney i za którą bardzo tęskniła. A szef – jego umysł oszalał – sam nie wiedział, jak ma zareagować, i po chwili milczenia spytał: „Naprawdę? Mam piękne, niebieskie oczy? Czego chcesz? A tak, oczywiście, podpisujemy!”. Podpisali umowę w pięć minut, a Julie była bardzo spokojna, bardzo szczęśliwa. Szef wyszedł z sali, a kiedy ona chciała wrócić do hotelu, żeby odpocząć, pozostali nie pozwolili jej wyjść. Managerowie otoczyli ją i powiedzieli: „Nie pozwolimy ci wyjść, dopóki nam nie powiesz, jak do cholery to zrobiłaś”.
Jakie cuda zdziałała ta odrobina życzliwości. Swoją dobrą energią chwyciła szefa za serce – to jest możliwe. Zatem można emanować złą i dobrą energią – w tym kontekście, jak ważne są wyobrażenia o sobie? Tak, oczywiście, ochronię obraz samego siebie – nie podoba mi się słowo „ochraniać”, wolę wyzwalać w sobie dobrą energię. Idź pomedytuj, posiedź z dobrymi ludźmi, bądź życzliwy, bądź silny i myśl pozytywnie, a później pokaż to światu. Kiedy będzie ci się kończyć ta energia, nie chroń siebie – rozdaj ją do końca, a później idź, znajdź jakieś ciche miejsce i pomedytuj trochę, pobądź trochę z samym sobą, pochodź po lesie. Wszystkie te małe rzeczy, a w szczególności odosobnienie, pomagają wskrzesić w sobie pozytywną energię. Dzięki temu nie tylko możesz przetrwać w społeczeństwie, stać cię na znacznie więcej, w rzeczywistości pomagasz leczyć społeczeństwo.
Kolejne pytanie: „Jak w rzeczywistości możemy odpuścić, jeśli tak trudno nam zaakceptować tyle śmierci wokół nas?”.
AB: Zaakceptować śmierć lub nie zgodzić się na nią – taki wybór nie istnieje. Śmierć przychodzi – co możesz z tym zrobić? Starasz się, pomagasz na tyle, na ile możesz, ale jest wiele rzeczy, których po prostu nie możesz zrobić. To przypomina ci, że nie zatrzymamy się na wieku 70 czy 80 lat, jakby czas nie istniał, więc możemy doceniać każdy dzień. Czasem tyle śmierci wokół jest dla nas nauką. To uczy, jak bardziej doceniać życie, nie przywiązywać się tak mocno do stanu posiadania, nie rozbudowywać ego, przyznawać, że czasem się mylimy. Uczy nas, by żyć bardziej w teraźniejszości niż w przyszłości, a przede wszystkim akceptować tę kapryśną naturę życia – mam na myśli to, że życie jest poza wszelką kontrolą. Czasem przynosi dziwne rzeczy, takie jak tsunami, wojny, katastrofy, tornada czy pożary, jak tutaj w Australii. Czasem tak się dzieje. Z tego względu uczymy się, jak akceptować nie tylko życie, ale i śmierć. Zawierasz pokój ze wszystkim. Niekiedy otacza nas śmierć, zwłaszcza w trakcie tych dużych wojen, takich jak pierwsza czy druga wojna światowa. Urodziłem się po drugiej wojnie światowej, ale moja rodzina żyła w czasie jej trwania. Moja mama i babcia były w Londynie w trakcie nalotów. Bombardowano szeregowe domy, jeden po drugim. Bomba uderzyła w dom sąsiadów. Bum! I już nie żyli. Dom mojej matki został zrównany z ziemią, ale ona i babcia przeżyły. Jak mogły odpuścić? Bo nie miały wyboru. Musiały. Ramię mojej mamy się goiło, moja babcia jakoś dawała radę – były niesamowite. Może nie jestem obiektywny, ale to byli naprawdę cudowni ludzie. Akceptowali śmierć jako część życia. Wtedy nie skupiamy się tylko na śmierci, ale pamiętamy też, co było przed nią. Dlatego nie oceniamy życia na podstawie tego, jak się skończyło, ale tego, czego dokonaliśmy, jak potrafiliśmy się nim cieszyć i jak się zachowywaliśmy, kiedy ci ludzie jeszcze żyli i byli z nami. To nas uczy, jak nie być zbyt negatywnym, nie skupiać się na sobie za bardzo. Nie wiemy, kiedy nasi bliscy odejdą.
Dobrze, to jest porównanie Ajahna Chah: widzicie tę szklankę? Ajahn Chah używał wszystkiego, co miał pod ręką: „Widzisz pęknięcie na tej szklance?” – pytał. Oglądałem szklankę dokładnie i żadnego pęknięcia nie widziałem. Myślałem, że to Ajahn Chah prędzej pęknie, niż ja albo ta szklanka. Nie było w niej żadnego pęknięcia. „To dlatego, że ta rysa jest bardzo malutka, mikroskopijna, ale szklanka ma pęknięcie” – powiedział. „Pewnego dnia ktoś ją upuści lub kopnie i to pęknięcie się powiększy, a szklanka się zbije i rozpadnie”. To tak jak z ludźmi, mamy w sobie pęknięcie, co znaczy, że jesteśmy krusi, pewnego dnia zachorujemy i umrzemy – może przez koronawirusa, malarię lub po prostu zginiemy w wypadku samochodowym, jest wiele sposobów na śmierć. Wiemy to, wszyscy mamy rysę, pewnego dnia umrzemy – przygnębiające? Powiedział: „Nie”. „Gdyby to był niezniszczalny plastik, to by było dopiero przygnębiające”, bo gdyby była z plastiku, w dodatku niezniszczalnego, nie musiałbym o nią dbać. Mógłbym robić z tą szklanką wszystko, co bym chciał. Ale dlatego, że jest delikatna, a tym bardziej, gdyby była z wysokiej jakości szkła lub kryształu – cenna rzecz – bardzo bym o nią dbał. To, że może się stłuc, ma w sobie pęknięcie i jest bardzo cenna, daje mi więcej powodów, by o nią dbać. Ten czas uczy nas, jak kruche jest życie nasze i naszych bliskich i jak łatwo jest umrzeć, dlatego o wiele bardziej się staramy. Nie chodzi tylko o odpuszczanie, chodzi też o dbanie o siebie nawzajem. Nawet w sytuacjach, gdy się nie znamy, troszczymy się o siebie, bo jesteśmy delikatni.
Pytanie: „Drogi Ajahnie Brahmie, jak odpuścić przywiązanie do chęci pozbycia się przywiązań”.
AB: Dlatego że próbujesz pozbyć się przywiązań, chcesz się ich pozbyć – w konsekwencji nie udaje ci się tego zrobić. To przypomina mi siebie, kiedy zaczynałem medytować i tak bardzo chciałem być spokojny, och, jak ja chciałem być spokojny – że w ogóle mi nie wychodziło. Aż w końcu odchodzisz na chwilę na bok i pytasz siebie: „Co się tutaj dzieje?”. Chęć bycia spokojnym zajęła mój umysł tak bardzo! Więc odpuściłem tę chęć i maksymalnie się odprężyłem. Nie chciałem absolutnie niczego. Mój umysł był spokojny lub nie, sam wykonał tę pracę, niczego mu nie narzucałem. Poczekałem, aż się odprężę, poczułem spokój, byłem życzliwy, łagodny – to wszystko. Wtedy przywiązania po prostu się rozluźniają, poluzowują, rozwiązują. Nie możesz odpuścić przywiązania do chęci pozbycia się przywiązań – to zbyt skomplikowane. Po prostu się relaksujesz, siedzisz i przestajesz myśleć, przestajesz chcieć. Pobądź w tej chwili, poczuj, że nie chcesz absolutnie niczego. Mnie to wystarcza, jestem szczęśliwy, że mogę tutaj być, mimo że jestem stary i zmęczony. Mimo tego, że mój umysł może nie być tak sprawny jak wczoraj. Ale to mi wystarcza. Jestem szczęśliwy tu, gdzie jestem. Dlatego że nie masz nic do roboty, nie musisz nigdzie iść, niczego zdobywać – stajesz się bardzo spokojny. Nic nie robisz. A twoje ego, które jest stworzone z tego wszystkiego, co masz w życiu, co popycha cię do robienia więcej, to poczucie ego zaczyna zanikać, powoli zanika, aż zupełnie gaśnie. Gdy nikogo tu nie ma, nie ma się komu przywiązywać – tak znikają przywiązania. Poczucie sprawczości jest tylko iluzją, mirażem – ale tego już nie ma, przywiązania zniknęły. Nie potrzebujesz nic więcej.
Ostatnie: „Co doradziłbyś osobom, które chcą zachować wewnętrzny spokój, ale mają wymagający emocjonalnie zawód, taki jak na przykład dziennikarstwo śledcze nastawione na demaskowanie reżimów?”.
AB: Podoba mi się. Dobre pytanie. Jak zachować wewnętrzny spokój, kiedy zajmujesz się dziennikarstwem śledczym mającym na celu demaskowanie reżimów lub złych ludzi? W takiej sytuacji twój umysł może dostać obsesji na tym punkcie lub możesz zacząć postrzegać ludzi w jeden, konkretny sposób i nie dostrzegać ich innej strony. Czasami to dotyczy również mnie, bo jako starszy mnich spotykam się czasem z bardzo ciekawymi ludźmi takimi jak premierzy, prezydenci, generałowie czy ludzie, którzy mają dużą władzę. Kiedy ich odwiedzasz, masz ochotę ugryźć się w język. Czasem postrzegam ich bardzo negatywnie. Wiecie, są bardzo uprzejmi, kiedy spotykają cię podczas uroczystości, ale w rzeczywistości są negatywni, nie chciałbyś być z nimi sam na sam. Niekiedy widzę też ich pozytywną stronę, bo jestem mnichem i czasami pokazują też tę dobrą stronę. To piękne. Kiedy odwiedzałem więzienia, przebywałem z bardzo złymi, szalonymi ludźmi – oczywiście biorąc pod uwagę, co zrobili – ale nawet oni potrafią być życzliwi i cudowni.
Pewnie jako dziennikarz musisz czasem oceniać i naświetlać te negatywne rzeczy, bo one ranią innych ludzi. Ktoś kiedyś powiedział, że istnieją dobrzy ludzie w złej sytuacji, którzy praktycznie są zmuszeni do robienia złych rzeczy. Wybór bycia dobrą osobą broniącą czegoś wymaga wiele odwagi, a ludzie jej nie mają. Czasem sytuacja jest bardzo zła, niedobre są obowiązujące zasady, które skłaniają ludzi do robienia złych rzeczy – trudno to oceniać. Jako dziennikarz śledczy wykonujesz obciążającą emocjonalnie pracę, więc kiedy zauważysz, że twoje pokłady energii i wewnętrzna dobroć zaczynają znikać, wtedy musisz odpocząć. Wyjedź do klasztoru, świątyni lub ośrodka odosobnień albo idź do lasu, na plażę i naładuj się dobrą energią. Zwłaszcza jeśli zajmujesz się złymi ludźmi, uważaj – wybacz dosadność – żebyś sam nie stał się złą osobą.
Nietzsche, niemiecki filozof, powiedział… Chyba robię się zmęczony, Nietzsche, jak on miał na imię? Frank? Nie… Nietzsche, no ten słynny niemiecki filozof, powiedział: „Nie patrz za długo w otchłań, bo ona zacznie patrzeć na ciebie”. Innymi słowy, jeśli zbytnio się koncentrujesz na czymś, czemu się przyglądasz, bardzo prawdopodobne, że możesz się tym stać. Warto oddzielić czas, kiedy pracujesz, i czas spędzany z rodziną i znajomymi, z dobrymi ludźmi. W przeciwnym razie możesz stracić perspektywę. Próbuj też zrozumieć, dlaczego dobrzy ludzie robią złe rzeczy. Na swojej drodze nigdy nie spotkałem złego człowieka. Spotkałem wielu ludzi, którzy zrobili bardzo złe rzeczy, ale złej osoby jeszcze nigdy nie spotkałem. Zawsze możesz dostrzec w nich coś pięknego, a jeśli możesz to zobaczyć, a nie tylko złe rzeczy, zauważysz, że jest w nich dużo ponad to. To daje ci równowagę w postrzeganiu, szczególnie siebie samego. Upewnij się, że wpływa na ciebie również coś pozytywnego, kiedy wracasz do domu po pracy, po tym, jak rozpracowywałeś reżimy czy ludzi, wracasz do domu i widzisz też dobro w życiu, powracasz do równowagi.
Nie jestem pewny, czy to się u ciebie sprawdzi, ale to moja mała odpowiedź tego wieczoru.
Sādhu, sādhu, sādhu.
Świetnie. W ubiegłym tygodniu ktoś do mnie podszedł i zapytał, czy na końcu nie mógłbym dać błogosławieństwa wszystkim, żeby byli zdrowi, szczęśliwi i wolni od tak wielu trudności w dzisiejszym świecie. Więc dziś nie tylko nauki, ale i trochę dobrej energii ode mnie dla każdego z was.
Sabba-roga-vinimutto
Sabba-santāpa-vajjito
Sabba-veram-atikkanto
Nibbuto ca tuvaṁ bhava.
Sabbītiyo vivajjantu
Sabba-rogo vinassatu
Mā te bhavatvantarāyo
Sukhī dīgh’āyuko bhava.
Abhivādana-sīlissa
Niccaṁ vuḍḍhāpacāyino
Cattāro dhammā vaḍḍhanti
Āyu vaṇṇo sukhaṁ, balaṁ.
To moje małe błogosławieństwo dla was.
O autorze
Brahmavamso Ajahn
zobacz inne publikacje autora
Czcigodny Ajahn Brahmavamso Mahathera (znany jako Ajahn Brahm), właściwie Peter Betts, urodził się w Londynie 7 sierpnia 1951 roku. Obecnie Ajahn Brahm jest opatem klasztoru Bodhinyana w Serpentine w Australii Zachodniej, Dyrektorem ds. Duchowych Buddyjskiego Towarzystwa Stanu Australia Zachodnia, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Wiktoria, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Australii Południowej, Patronem Duchowym Bractwa Buddyjskiego w Singapurze oraz Patronem Duchowym ośrodka Bodhikusuma Centre w Sydney.
Artykuły o podobnej tematyce:
- Sumedho Ajahn Czym jest medytacja?
- Bhikkhu Sujato Medytacja bez przeszkód
- Ajahn Brahm Medytacja prowadzona
Sprawdź też TERMINOLOGIĘ
Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi:
Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL: Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.
Można także użyć następującej licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0
Oryginał można znaleźć na tej stronie: LINK
Źródło: http://www.bswa.org
Tłumaczenie: Basia Kotlarek
Redakcja: Alicja Brylińska
Czyta: Aleksander Bromberek
Redakcja portalu tłumaczeń buddyjskich: http://SASANA.PL/