KLIKNIJ TUTAJ - POSŁUCHAJ NA SOUNDCLOUDZIE

Czasem tak się zdarza, że wygłaszasz mowę i wkładasz w to wiele wysiłku, a ludzie mimo to wychodzą. I wtedy myślę: „O rany, moje mowy nie są wystarczająco dobre. Jestem beznadziejny, może powinienem poszukać sobie innego zajęcia na starość?”. I wtedy oni mówią: „Nie, po prostu idę do toalety, Ajahnie Brahmie. Koniecznie muszę iść”. Ale czy to nie jest interesujące, że gdy przydarzają nam się jakieś niewinne sytuacje, interpretujemy je jako skutek naszych wad? Myślisz: „Coś jest ze mną nie tak, to moja wina”. I to jest jeden z tematów, które poruszę w dzisiejszej mowie.

Nie jestem wystarczająco dobra. Czy jesteś wystarczająco dobry?

Zarówno mnie, jak i większości ludzi w młodym wieku mówiono: „Nie jesteś wystarczająco dobry”. Więc bardzo się starałem i świetnie sobie radziłem w szkole podstawowej. Otrzymałem stypendium na naukę w dużej szkole średniej w Londynie. Ale to nie było wystarczające. Trzeba było mieć świetne wyniki na maturze, jeszcze bardziej się starać, mieć lepsze oceny. Więc bardzo się starałem i zdałem. Czy to wystarczyło? Nie, potem były egzaminy wstępne – trzeba dostać się na studia, obronić dyplom. Wystarczyło? Nie, trzeba zrobić doktorat. Wystarczyło? Nie, jeszcze musisz dostać Nobla. Dajcie spokój, to podnoszenie poprzeczki trochę za wysoko.

Ale czy zauważyliście, że w naszym świecie niezależnie od tego, co osiągniesz, jak wysoko zajdziesz, ciągle jesteś niewystarczająco dobry? Ostatnio wygłaszałem mowę w Parku Olimpijskim w Sydney. Rozmawiano tam o australijskim pływaku, Grancie Hacketcie, który, jak się zdaje, zdobywał złote medale na Olimpiadzie – był najlepszy w swojej dziedzinie. Ale wygląda na to, że ostatnio miał jakieś problemy emocjonalne, było o nim głośno w wiadomościach (mam nadzieję, że niczego nie pomyliłem). Więc jak to jest, że ktoś zaszedł tak wysoko, a potem spada z piedestału? Dlaczego Robin Williams, świetny komik, popełnił samobójstwo, myśląc, że jest niewystarczająco dobry? Właśnie ci ludzie, o których myślicie, że osiągnęli wielki sukces, którzy są podziwiani, mają wielu naśladowców – jak sądzicie, dlaczego uważają, że nie są wystarczająco dobrzy?

Popatrzcie na mnie – jestem teraz całkiem znanym mnichem, ale czy jestem wystarczająco dobry? Nie. Ciągle mi się wydaje, że powinienem lepiej przemawiać. Opowiadać lepsze dowcipy [Ajahn śmieje się]. Ale czy potrafię? Nie, bo liczba dostępnych dowcipów jest ograniczona. Ktoś dziś żartował z tego, że podobno niektórzy patrzą na mnie i mój brzuch i stwierdzają, że powinienem więcej ćwiczyć. Ale ja naprawdę ćwiczę. Bardzo dużo ćwiczę. Czasem popycham granice tym, jak mówię i żartuję. Rozciągam buzię, ciągle to robię – 10 powtórzeń co rano [Ajahn popycha kąciki ust, tak że wygląda, jakby się uśmiechał]. Bardzo dużo ćwiczymy, ale zawsze nam się wydaje, że to niewystarczające. Dawno temu zacząłem sobie zdawać sprawę, że nieważne, jak bardzo starasz się zadowolić innych, ani nie ma znaczenia to, czego od ciebie oczekują. Nigdy nie zaspokoisz czyichś oczekiwań ani nie osiągniesz tego, czego od ciebie wymagają.

Więc w pewnym momencie przestałem próbować zadowolić innych. Przyszedł czas, że przestałem się martwić, co inni o mnie myślą. I dlatego doceniam to jakże trafne, cudowne powiedzenie, że kiedy jesteś młody – masz, powiedzmy, 15 do 25, może do 30 lat – musisz podążać za modą i wyglądać cool. Musisz posługiwać się młodzieżowym językiem. Raz słyszałem, jak ktoś opowiadał, że kiedykolwiek pytał syna, jak mu idzie w szkole, ten odpowiadał: „nietfu”. Kiedy pytał, jak tam z dziewczyną, syn odpowiadał: „nietfu”. Kiedy pytał, jak się czuje, odpowiedź brzmiała: „nietfu”. W życiu nie słyszał takiego słowa. Wiecie, co to znaczy? To skrót od „Nie twój interes” [śmiech]. Zatem musicie być cool i używać spoko słów. Kiedy będziecie wracać dziś do domu, zatrzyma was policjant i zapyta, czy piliście alkohol, odpowiedzcie: „nietfu”.Nie powinienem was do tego zachęcać!

Więc w młodym wieku to ważne, żeby być naprawdę cool. Potem przychodzi taki moment w życiu, kiedy dziewczyny przestają się stroić. Po prostu to za dużo zachodu – całe to nakładanie makijażu, niewygodne sukienki i dbanie o fryzurę. Po co to robić? Po co zadowalać innych? Dlatego ja nigdy nie układam fryzury przed moimi mowami. Nie widzę powodu, żeby to robić. Przychodzi taki moment w życiu, że masz już coś takiego, co nazywa się pewnością siebie. Po prostu robisz coś, nie przejmując się, co pomyślą o tobie inni. Niektórzy wręcz ubierają się po to, żeby wkurzyć innych. Subkultura punków, pamiętacie ich? Ubierali się specjalnie tak, żeby naprawdę wkurzyć i zszokować innych.

Pamiętam taką historię, miała miejsce chyba gdzieś w Nowym Jorku. Jakiś staruszek siedział naprzeciwko punka – sterczące włosy, pofarbowane na dwadzieścia różnych kolorów, i żyletki wystające z uszu. Jego ubrania były naprawdę wielokolorowe, trzeba było mieć okulary przeciwsłoneczne, żeby móc na chłopaka popatrzeć. Cała jego twarz była poprzekłuwana kolczykami. No i naprzeciwko niego siedzi ten facet, nie da rady udać, że go nie widzi. Więc punk wykrzykuje: „Na co się gapisz, staruchu?” i dodaje: „Czy ty nigdy nie zrobiłeś czegoś szokującego, kiedy byłeś młody?”. Starszy pan odpowiada: „A tak, zrobiłem. Kiedy byłem w wojsku, uprawiałem seks z papugą… Zastanawiam się właśnie, czy nie jesteś moim synem” [śmiech]. Oczywiście to nie jest prawda. Proszę, nie piszcie na mnie skarg do Ośrodka Buddyjskiego. To tylko żart, w porządku? Wcale nie mam nic przeciwko papugom.

W każdym razie – czasem ludzie robią rzeczy odrażające tylko po to, żeby wkurzyć innych. Ale w końcu przestajesz się martwić tym, co pomyślą o tobie inni. Zazwyczaj około wieku średniego. I wtedy wreszcie pojmujesz – a mam nadzieję, że wy pojmiecie to wcześniej – że kiedy jesteś młody, przejmujesz się tym, co inni o tobie myślą. W średnim wieku masz w nosie, co o tobie myślą. A kiedy jesteś starszy, wreszcie dochodzisz do tego, że ludzie wcale nie myśleli o tobie. A to oznacza, że możesz robić to, na co masz ochotę. Zapomnij, co mówią o tobie inni. W dodatku kiedy ktoś mówi ci, że jesteś niewystarczająco dobra, że możesz się bardziej postarać, że musisz być lepsza – to jest coś takiego, czemu się mocno sprzeciwiam. Być lepsza… Całe życie musisz się ulepszać. Musisz na siebie każdego dnia patrzeć – ja na siebie patrzę codziennie, nie mogę się wprost nie zauważyć. Musisz się uczyć nowych rzeczy. Dlaczego? Dlaczego wciąż musisz się stawać lepszy? Pytam się: czy już nie jesteś wystarczająco dobry? Kto powiedział, że nie jesteś wystarczająco dobra? Pewnie matka, przyjaciele, partner lub partnerka. Problem w tym, że im wierzymy. Wierzymy w to, co mówią o nas inni, co jest zakorzenione w naszej kulturze – że ma znaczenie, czy jeździmy na zagraniczne wakacje, czy jesteśmy fit i czy mamy partnerkę, która jest bardzo seksowna, albo partnera, który jest superfajnym gościem. Niesamowite, prawda?

Bycie seksownym jest okej i bycie fajnym też jest okej. Trudno mi zdecydować, jaki ja mam być [śmiech], które określenie wybrać. W buddyzmie nie jesteśmy ani superseksowni, ani superfajni, ani „gorący” (hot), ani „zimni” (cool). Jesteśmy pośrodku, umiarkowani. Dlaczego tak nam zależy, żeby być super „jacyś”? Dlaczego mamy się wciąż ulepszać? Uważam, że często prowadzi to do utraty szacunku do siebie, do utraty poczucia własnej wartości. Ciągle starając się być lepszym, zaczynasz dosłownie nienawidzić tę osobę, którą jesteś teraz, dosłownie nienawidzić to, kim jesteś – i chcesz stać się kimś innym. Według mnie to bezsensowne. Jeśli nienawidzisz innych ludzi: szefa, teściową albo przyszłą teściową… Nie wiem, czemu zawsze wspominam teściową, ale jest tyle dowcipów o teściowej. Jeden z moich ulubionych dowcipów o teściowej to ten o facecie, który powiedział: „Och, moja teściowa przyjeżdża do nas na święta co roku. I tak od 20 lat. Ale w tym roku zrobiliśmy wyjątek i zdecydowaliśmy się wpuścić ją do domu”. Przyjeżdżała od 20 lat. No dobra, to było okrutne. Powinienem ulepszyć swoje żarty. Ale dla mnie są wystarczająco dobre. Innymi słowy: jeśli nie osądzasz siebie, to znaczy, że nie osądzasz też innych.

Dawno temu w naszym klasztorze w Serpentine pojawiła się pewna książka. Nie wiem, czy ciągle tam jest. Była po niemiecku. Byłoby świetnie, gdyby przetłumaczono ją na angielski. Nie wiem, czy to zostało zrobione. Ale jeden z naszych mnichów urodzony w Niemczech przetłumaczył ją dla mnie. Była to historia młodego Niemca, który doświadczył wyjścia z ciała – to unoszenie się ponad swoim ciałem, przeżycie bliskie śmierci. Miał wtedy zaledwie 7 czy 8 lat. Zapamiętałem tę historię ze względu na to, czego ten chłopiec się z tego doświadczenia nauczył. Szedł lasem. W Niemczech lasy są naprawdę ważne dla ludzi, Niemcy często mieszkają w lasach. Ich kultura jest z nimi mocno związana. Więc chłopiec szedł sobie lasem, tymczasowo będąc umarłym, i doszedł do czegoś w rodzaju stodoły, szopy. To typowa wizualizacja opuszczających ciało w przeżyciu bliskim śmierci albo podczas śmierci. Podszedł do jakiegoś człowieka, ten zapytał go o imię. Potem sprawdził to imię w jakiejś księdze. Zawsze pojawia się jakaś księga. W dzisiejszych czasach, jeśli umrze ktoś młody, pewnie ktoś sprawdzi jego imię w komputerze. Tak więc sprawdził jego imię w księdze i powiedział, że go tam nie ma. „Nie powinieneś być umarły, wracaj więc”. Ale dodał, że zanim chłopak wróci, może poobserwować, jak to wszystko tam wygląda. Następną osobą, która przyszła sprawdzić, czy powinna umrzeć, czy nie, był rolnik. Kiedy ów rolnik podszedł do człowieka, którego już znacie, tego od pytania o imię, dowiedział się, że jego czas się skończył, pora umrzeć. Człowiek od księgi zapytał jeszcze rolnika, czy ten kiedykolwiek zabił zwierzę. Rolnik odpowiedział, że nie, w życiu. No, może jedno czy dwa. Na pewno nie więcej. Wtedy człowiek od księgi popatrzył na chłopca i powiedział: „Zobacz, nawet mimo że już nie żyje, nadal kłamie w żywe oczy. Był rolnikiem, zabijał mnóstwo zwierząt”. Kiedy rozmawiali z rolnikiem, kolejny człowiek podszedł do szopy i zbliżył się do czegoś, co chłopakowi przypominało niebo. I zapytał człowieka od księgi: „Czy nie zamierzasz go zatrzymać i zapytać, czym się zajmował w życiu?”. Wtedy sędzia odpowiedział, że ten człowiek przez całe życie nigdy nikogo nie osądzał i dlatego nikt nie ma prawa osądzać jego. Tego właśnie nauczył się ten chłopak. Dlatego pamiętam tę historię. Reszta to wyobrażenia – pokrywają się z rzeczywistością albo nie. W tego rodzaju przeżyciach bliskich śmierci czasem powstają różne wizje, ale najważniejszy jest wniosek – że jeśli nie osądzasz innych, to zwykle nie osądzasz też siebie.

Więc zauważam czasem, że całe to osądzanie siebie, myślenie, że „nie jestem wystarczająco dobry”, bierze się z osądzania innych. Wiecie – że ktoś nie jest wystarczająco dobry, piękny, bogaty, pracowity. Czy kiedykolwiek zauważyliście, że im bardziej jesteście krytyczni wobec innych, tym bardziej krytyczni stajecie się wobec siebie? Te dwie sprawy są jak naczynia połączone. I ta refleksja okazała się dla mnie bardzo ważna. Odkryłem tę prawdę, która świetnie się sprawdza w przypadku ludzi, którzy zawsze cię dołują, krytykują, besztają, jak, powiedzmy, szef w pracy. Jeśli ktoś cię beszta, to gwarantuję ci, że prywatnie siebie też beszta. Tak jak postrzegasz innych, postrzegasz i siebie. Jak traktujesz innych, tak traktujesz siebie.

W ten sposób zrozumiałem, co miał na myśli Dalajlama, kiedy powiedział, że jeśli masz problem z szefem w pracy, pomyśl, że musisz z nim spędzić tylko 40 godzin tygodniowo, za to on musi ze sobą przebywać 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu przez całe życie. Więc okaż mu współczucie. Ty cierpisz tylko 40 godzin, a on cierpi 24/7. Albo ona, płeć nie gra roli. To jest taki wspaniały wgląd. Oznacza, że możemy współczuć i wybaczać innym, jeśli się źle zachowują czy źle nas traktują, bo możemy sobie wyobrazić, przez co przechodzą ze sobą samymi. Ale jeśli umiesz być dobra dla siebie, umiesz też być dobra dla innych. Jeśli jesteś dobry dla innych, wtedy umiesz też być dobry dla siebie. Te dwie kwestie idą w parze.

Więc jeśli czasami brakuje ci szacunku dla siebie samego, wydaje ci się, że jesteś beznadziejny, świetnie byłoby się nauczyć, jak być dobrym dla innych. Spraw sobie kota, psa, szczeniaczka, królika, mnicha… Czy nie byłoby cudownie mieć w domu mnicha? [śmiech] Była kiedyś taka opowieść o pierwszych mnichach, którzy mieli przybyć do Anglii. Ludzie martwili się, czy będzie ich stać na utrzymanie mnichów. Chodzi o coś takiego jak tutejszy ośrodek buddyjski – nazywało się The English Sangha Trust. I jeden z… Wydaje mi się, że to był przewodniczący… nie, to nie był przewodniczący, to był jeden z członków tej grupki – próbował znaleźć miejsce pobytu dla mnichów, którzy po raz pierwszy mieli przybyć do Anglii. Zastanawiał się: „Czy stać nas na utrzymanie mnichów? Na ilu mnichów nas stać? Otrzymujemy niewielkie datki, czy mnisi są drodzy w utrzymaniu?”. I jeden z członków tej wspólnoty, Colin Ash… Może mnie teraz słucha – był naprawdę dobrym przyjacielem, uprzejmym człowiekiem, profesorem ekonomii na Uniwersytecie Reading, o ile dobrze pamiętam, był też doradcą Bank of England, ekonomistą. I on zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, czy stać ich na utrzymanie mnichów, ile to może kosztować. Skalkulował, przeliczył i odkrył coś niesamowitego – że w rzeczywistości utrzymanie mnicha jest tańsze niż utrzymanie psa. Płacisz mnóstwo pieniędzy na psa – opiekę nad nim, karmienie go, na jakąś przytulną budę, na weterynarza… Okazuje się, że mnisi i mniszki są dużo tańsi w utrzymaniu. Często powtarzam, że mamy dużo wspólnego z psami. Psy jedzą z miski – my też. Lubią mieć swój mały domek – tak jak my. Nasz nazywa się kuti, a psów nazywa się buda. Jedyna różnica tkwi w wielkości. Ot co. Wasze psy domowe nauczone są, żeby nie szczekać, grzeczny mnich też nigdy nie szczeka. Weź taką mniszkę na spacer – gdyby miała ogon, cały czas by nim merdała. Gdyby nam pozwolono was polizać, tobyśmy to zrobili – jesteśmy grzeczni i milusi. Poza tym ani pies ani kot nie nauczy cię Dhammy. Jedyne, czego nauczy cię pies albo kot, to współczucie. Doskonale cię tego nauczy.

Więc po pierwsze, kiedy w końcu ten gość to policzył, uznał, że dadzą radę utrzymać mnichów. Po drugie, skoro tak niewiele kosztuje utrzymanie mnicha lub mniszki, każdy powinien sobie go albo ją sprawić. Czy to nie byłoby wspaniałe, gdyby można było pójść do sklepu z mnichami i mniszkami i sobie go albo ją kupić? Wziąć do domu. Nietrudno ich wykarmić – jeden posiłek dziennie. Wystarczy zabrać na spacer rano [śmiech]. W każdym razie to nie byłoby drogie – to jeden z powodów, dlaczego dobrze przebywać wśród mnichów i mniszek. Poza tym uczą dobroci, tak samo jak psy i koty. Jest taka stara historia o pewnym pomocniku mnicha, nazywa się ich anagarikami. To ludzie ubierający się na biało i przestrzegający ośmiu wskazań. Jedno z nich to powstrzymanie się od jedzenia po południu – żadnego jedzenia o stałej konsystencji od południa do następnego poranka. Przestrzegam tych wskazań już od prawie 43 lat. To niebywałe, że jedząc tylko w tym krótkim przedziale czasu, ciągle przybieram na wadze. To takie niesprawiedliwe [śmiech]. Nie jesz podwieczorku, żadnych przekąsek ani kolacji, nie robisz najazdu na lodówkę w środku nocy, a jednak wciąż przybierasz na wadze. To tak naprawdę dlatego, że nie martwię się wystarczająco często. Wygląda na to, że zmartwieni ludzie zwykle tracą na wadze. Muszę się więcej martwić.

Więc pewnego poranka, parę lat temu, przyszedł do mnie jeden z anagarików. Cierpiał na bezsenność z poczucia winy. „Co takiego zrobiłeś?” – zapytałem. Odparł przestraszony, prawie płacząc: „Zeszłej nocy, kiedy wszyscy poszli do swoich pokoi, poczułem głód, więc poszedłem do kuchni, nikogo tam nie było, zrobiłem sobie kanapkę i ją zjadłem… Okropieństwo – wyrzucisz mnie?”. Odpowiedziałem mu: „Posłuchaj, nie wyrzucamy z klasztoru za takie drobnostki”. Nawet go pochwaliłem, że zauważył swoją słabość. Potem dodałem: „Mogę ci dać radę – jedz więcej na lunch, a poza tym mamy długą listę rzeczy dozwolonych do jedzenia”. Jest taka luka – rzeczy, które prześlizgują się pomiędzy zasadami Buddhy po prostu dlatego, że nie istniały w Jego czasach. Jeśli ktoś z was pojechałby do zakonu mniszek albo mnichów czy na odosobnienie, zobaczylibyście wszystkie te serki i czekoladki, słodycze i galaretki, miody, soki owocowe, marchewkowe itp., których jedzenie jest dozwolone. Więc powiedziałem: „Można tego jeść więcej”. A on odrzekł: „No tak, ale to nie to samo co kanapka” [śmiech]. Wtedy uspokoiłem go: „Po jakimś czasie do tego przywykniesz”. I dodałem, że może już odejść. A on mówi, że to nie wystarczy. „Ale co nie wystarczy?” „To znaczy, że nie zamierzasz mnie ukarać albo dać mi pokuty?” Powiedział, że należy mu się kara albo pokuta, bo popełnił wielki błąd. Poczucie winy – tak nazywa się to, czego doświadcza większość ludzi. Zrobisz coś złego, oczekujesz za to kary. Więc odpowiedziałem, że nie dajemy kar w zakonach buddyjskich. „Musicie dawać kary”, odpowiedział, „potrzebuję tego”. Naprawdę przedziwne myślenie. Czuł się źle ze sobą, nie spał po nocach, czuł ogromną winę i myślał, że jeśli dostanie karę, to pozbędzie się braku poczucia wartości. Więc rzekłem do niego: „Dobrze, dam ci karę”. Musiałem coś wymyślić na poczekaniu. Ale jaka będzie dobra kara, skoro samo wybaczenie nie działa? I wpadłem na pomysł pewnego ranka przez przypadek. Czytałem książkę, dość dobrze znaną, autorstwa Philipa [Roberta – przyp. tłum.] Hughesa, zatytułowaną „The Fatal Shore”. Opowiada o wczesnych czasach kolonialnej Australii, kiedy skazani więźniowie, którzy byli tam zsyłani, gdy tylko popełnili najmniejszy błąd, złamali jakąkolwiek zasadę czy prawo, byli chłostani biczem z dziewięcioma rzemykami. Właśnie o tym czytałem – jakież brutalne. Powiedziałem: „Skoro chciałeś karę, to otrzymujesz karę 50 uderzeń biczem”. Szkoda, że nie widzieliście biedaka. Kiedy ludzie się naprawdę przestraszą, usta im drżą i stają się biali jak ściana. On tak właśnie wyglądał.

Niewiele zrozumiał chyba z buddyzmu. Naprawdę mu się wydawało, że ja jako opat zamierzam go wychłostać. Był naprawdę przerażony. Mogłem prawie czytać w jego myślach: „O, nie, nie o to mi chodziło. Inna kara, błagam”. Odpowiedziałem: „W takim razie twoją karą będzie 50 razy pogłaskać kota”. I wyjaśniłem mu, o co chodzi. W owym czasie w zakonie w Serpentine mieliśmy dwa koty. Kazałem mu znaleźć jednego z nich, nieważne którego. „Masz go pogłaskać raz, dwa, trzy, cztery… Musisz nauczyć się dobroci, a najlepszą nauką dobroci będzie głaskanie siedzącego na tobie kota. Albo głaskanie psa – to nauczy cię dobroci”. Powiedziałem mu, że to jest jego kara – pogłaskać kota 50 razy. Zrozumiał to. Znalazł kota, głaskał go i nauczył się, jak sobie wybaczać.

Poprzez obdarzanie miłością innych stworzeń uczymy się, jak obdarzać miłością siebie samych. Popatrzeć z dobrocią na inne stworzenie, może nawet poczuć tyle dobroci, że uda się obdzielić nią siebie samych. Wtedy już nie będzie nam brakowało szacunku do siebie. Uczymy się tego na przykład z relacji ze zwierzętami. I co bardziej istotne – dlaczego ludzie nie mają dobroci dla siebie? Jeśli nie mają dobroci dla siebie, mogą się jej nauczyć poprzez okazywanie dobroci zwierzętom, swojemu dziecku albo ulubionemu mnichowi. I tak dalej… Ale można się też nauczyć dobroci wobec innych poprzez okazywanie dobroci sobie samemu. Ludzie, którzy są niegrzeczni, okrutni czy złośliwi wobec innych, zwykle zachowują się tak samo wobec siebie samych. Z ich psychiką jest coś nie tak.

Jest pewna historia – wprawdzie zapomniałem, skąd pochodzi, ale opowiadałem ją ostatnio, a nawet parę minut przed tym, jak tutaj przyszedłem, dlatego ją opowiem. To historia o siedmiu mnichach medytujących w jaskini. Jest w książce „Opowieści buddyjskie dla małych i dużych”. Świetnie się bawiłem, opowiadając ją parę lat temu w USA pewnemu biskupowi kościoła episkopalnego. To ktoś taki jak biskup anglikański. Opowiedziałem mu ją, akurat będąc w nieco zawadiackim nastroju, chciałem go podpuścić i rzeczywiście wpadł w moją pułapkę. Ale potem mi za to podziękował i zapytał, czy może użyć tej historii w swoim kazaniu. Odpowiedziałem, że oczywiście. To była historia o siedmiu mnichach medytujących w jaskini. Praktykowali medytację miłującej dobroci, którą, mam nadzieję, wszyscy znacie. Oby wszystkie stworzenia były szczęśliwe i miały się dobrze. Wszystkie stworzenia, bez wyjątku, bez względu na gatunek, rasę, płeć, orientację seksualną – obdarowuję każdego swoją miłującą dobrocią. No więc było sobie siedmiu mnichów medytujących w jaskini. Słuchajcie uważnie, bo na końcu pojawi się pytanie. A jeśli już słyszeliście tę opowieść, to obiecajcie, że nic nie powiecie. Nie psujcie mi radochy. Zatem tych siedmiu mnichów to: pierwszy – główny mnich, szef, opat. Drugi mnich był jego przyjacielem, dorastali razem, kochali się. Tak samo z trzecim mnichem, który był jego bratem. Kochali się. Czwartego mnicha, mimo że przez nich wyświęconego, nazywał swoim wrogiem. Nie mogli się po prostu dogadać – niezgodność charakterów – mimo że byli naprawdę dobrymi ludźmi. Wiecie, jak to jest, jak jeden coś powiedział, drugiego to zawsze irytowało. Naprawdę dobrzy ludzie, ale jakoś się nie dogadują. Widać to często, kiedy pary przychodzą po poradę małżeńską. Naprawdę dobrzy ludzie – czemu się nie dogadują? Jest zawsze coś, czego nie mogę pojąć. Widzisz tę kobietę, żonę, piękną dziewczynę, znają się długo. Widzisz tego gościa, świetny facet. Po prostu zaczynają się nawzajem irytować. I to właśnie była taka sytuacja. Tych dwóch mnichów się nie dogadywało. Piąty mnich był bardzo starym mnichem. Był tak stary, że mógł umrzeć w każdej chwili. W zasadzie czekał tylko na swój ostatni oddech. Następny mnich był chory, bardzo chory, tak chory, że już nikt nie miał nadziei, że wyzdrowieje. Nikt nie wiedział, który z tych mnichów umrze pierwszy – ten stary czy ten chory. Obaj byli u kresu życia. Ostatni, siódmy mnich, był takim bezużytecznym mnichem. Zawsze kiedy próbowali medytować, ten bezużyteczny mnich pierwszy zasypiał. Samo to nie byłoby jeszcze takie złe. Najgorsze, że strasznie głośno chrapał. A kiedy recytowali, zawsze fałszował, o ile w ogóle pamiętał słowa. Do tego zawsze mu spadała szata. Ciekawe, kto jest tym mnichem… Był naprawdę bezużyteczny. Kiedy opowiadam tę część historii, często dodaję, że to sama prawda – każdy zakon ma takiego mnicha [śmiech]. Możecie się domyślić, kto nim jest [śmiech]. Nie… On jest dobrym mnichem [śmiech]. W ten weekend jest moim opiekunem. Gdybym tego nie powiedział, nie karmiłby mnie. Nie opiekowałby się mną. Zapytajcie zakony mniszek Ayya Hāsapañña. U nich jest tak samo – zawsze znajdzie się ktoś bezużyteczny. Tak że siódmy mnich to ten bezużyteczny.

W pewnym momencie szajka złodziei, rabusiów, znalazła tę jaskinię daleko w dżungli. I uznała, że to świetne miejsce na kryjówkę. Pomyśleli: „Po tym, jak obrabujemy, a może nawet pozabijamy, wszystkie łupy i ukradzione dobra możemy zanieść do tej jaskini”. W tamtych czasach nie było pralni pieniędzy – czegoś takiego jak zamorskie banki w Panamie. Założę się, że będę miał kłopoty. Tak więc w tamtych czasach nie było zamorskich banków, więc rabusie musieli ukrywać swoje łupy. „To świetne miejsce do schowania naszych łupów. A poza tym znaleźliśmy je pierwsi, więc zabijmy wszystkich mnichów. Wtedy żaden z nich nie powie policji, gdzie jest ta jaskinia” – tak chcieli zrobić. Ale najstarszy mnich był świetnym mówcą, tak przekonującym, że gdyby nie został mnichem, mógłby być ministrem skarbu kraju takiego jak nasz… Lepiej nie będę ciągnął tego tematu. Zatem starszemu mnichowi udało się przekonać szefa rabusiów, żeby wypuścił wszystkich mnichów poza jednym. Jedynym powodem, dla którego szef rabusiów chciał zabić wszystkich mnichów, było to, żeby nie wyjawili lokalizacji jaskini. Więc główny mnich powiedział: „Posłuchaj, mnisi zawsze dotrzymują obietnic. Nie powiemy nikomu, gdzie jest ta jaskinia, wypuść nas”. Ale szef rabusiów odpowiedział: „Nie, muszę mieć pewność, że nic nie powiecie, więc dla przykładu zabiję jednego mnicha jako przestrogę, żeby pozostali to widzieli. Jeśli wyjawicie, gdzie jest jaskinia, znajdziemy was, przyjdziemy po was i to samo stanie się z wami”. Nic więcej nie udało się wynegocjować. Jeden z mnichów musiał być zabity na oczach pozostałych, żeby mogli zostać uwolnieni.

Więc teraz pytanie: kogo wybrano? Ale zanim odpowiecie, przypomnę ich wszystkich: główny mnich, brat, najlepszy przyjaciel, wróg, stary mnich, chory mnich, obaj u schyłku życia. Mieli może jeszcze dzień, dwa dni życia, to nie to co 60 czy 70 lat. I wreszcie ten bezużyteczny mnich. Ten, który nie zrobił nigdy nic dla nikogo. Nigdy nie wytworzył żadnej dobrej kammy w swoim życiu, może to była właśnie ta szansa. Więc gdybyście byli głównym mnichem, kogo byście wybrali? Jaka jest odpowiedź? Jeśli ją znacie, proszę, nie psujcie innym zabawy. Kogo wybrał? Dziękuję za tę błędną odpowiedź, bo to samo właśnie powiedział biskup [śmiech]. I kiedy opowiadam tę historię, właśnie tak odpowiada większość ludzi. Że poświęcił samego siebie. To jest błędna odpowiedź. Ale dlaczego opowiadam tę historię, dowiecie się niebawem. Inne sugestie? Ktoś jeszcze? Czy ktoś jest za bezużytecznym mnichem? Tak, ktoś z tyłu, tak myślałem. Oczywiście, że nie. Odpowiedź brzmi… Ci, którzy już słyszeli tę historię, wiedzą, że to bardzo dobra historia, kiedy już się zna odpowiedź, i znają jej znaczenie.

Odpowiedź była taka, że miłość do brata była równa miłości do przyjaciela. A kiedy kochasz dwoje ludzi tak samo, nie możesz między nimi wybierać. A miłość do wroga była równa tym dwóm poprzednim. Starego mnicha, chorego mnicha, a nawet bezużytecznego mnicha kochał tak samo, więc nie mógł wybrać jednego z nich. Nieważne, kim byli ani co robili. Jego miłość była bezwarunkowa – do wszystkich istot, niezależnie od płci, pochodzenia, religii, tego, co robili czy czego nie robili. Wszystkich kochał po równo. Ale najważniejsze, że jego miłość do siebie samego była równa miłości, którą darzył pozostałych sześciu mnichów. W tym momencie powiedziałem biskupowi: „Czy twój nauczyciel, Jezus, nie kazał ci kochać swojego bliźniego jak siebie samego?”. Odpowiedział: „Tak”. „Czy to nie oznacza, że powinieneś kochać siebie samego tak samo jak swojego bliźniego?” Kochać bliźniego jak siebie samego oznacza kochać siebie samego jak bliźniego. Po równo. „Tak”, odpowiedział i podziękował mi po buddyjsku. I powiedział, że dlatego właśnie chce tę historię włączyć do swoich kazań. Bo kiedy nauczysz się kochać siebie tak samo jak innych, nieważne, kim są, wtedy zrozumiesz, czym jest bezwarunkowa miłość. Miłość, która nie osądza, do wszystkich istot, nieważne, kim są. I ta bezwarunkowa miłość musi dotyczyć też siebie samego.

Dlatego opowiadam tę historię. Bo większość ludzi, szczególnie z zachodniej kultury, nie kocha siebie samych. Innych ludzi owszem – możesz poświęcić się dla biednych czy chorych. Tak wiele pielęgniarek poświęca się dla swoich pacjentów i pacjentek. Ale nigdy nie dają sobie przyzwolenia na odpoczynek. Traktują innych z taką dobrocią, tak wiele im dają, ale nie dają tego sobie samym. Stąd wypalenie zawodowe. Więc kiedy sobie uświadomisz, że traktujemy siebie samych tak samo jak innych, że liczymy się także i my, wtedy ten cały pomysł z poświęceniem, samopoświęceniem, przekonanie, że inni są ważniejsi, znika. Ty się liczysz. Ty jesteś ważny. Powinieneś siebie kochać, zamiast oceniać. To jest takie cudowne, kiedy się nie oceniasz. Kiedy akceptujesz siebie takim, jakim jesteś. Kiedy nie starasz się i nie ulepszasz. Tak mówi Ajahn Brahm, możesz to przyjąć albo odrzucić. Ale ja nie ściemniam. Zawsze się zastanawiałem, będąc mówcą, czy czasem nie jestem jedną osobą, gdy występuję publicznie, a zupełnie inną, kiedy jestem sam ze sobą. Zapytajcie innych mnichów. Jestem miły, ugodowy, wesoły, opowiadam żarty. Czy jestem taki też wtedy, kiedy jestem sam? [mnich obok Ajahna potwierdza] [śmiech] Lepiej, żeby tak uważał, inaczej dostałby 50 batów [śmiech].

Naprawdę współczuję ludziom, którzy próbują stać się kimś, kim nie są, bo nie lubią siebie, bo chcą się ulepszać. Brakuje im dobroci, miłości i współczucia dla siebie. Straszny musi być świat, w którym żyją. Świat, w którym udajesz sam przed sobą. Kiedy kochasz siebie, wybaczasz sobie. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, zawsze mi powtarzano: Nie kochaj siebie, bo staniesz się zbyt dumny i zarozumiały. To całkiem nie tak. Kiedy jesteś dla siebie dobry, kiedy siebie szanujesz, kiedy masz dla siebie dobroć, współczucie i miłość, wtedy nie staniesz się nadęty, co najwyżej urośnie ci brzuch [śmiech]. Żartuję – urośnie ci serce. Więc nie mów, że stajesz się nadęty, tylko że rośnie ci serce. To zmienia postać rzeczy.

Zachęcam, żebyś była dobra dla siebie, żebyś kochała i szanowała samą siebie. A w praktyce to wygląda tak, jak już kiedyś wspominałem. Kiedy zaczynałem medytację po raz pierwszy, nie chodziło tylko o to, żeby usiąść na podłodze i medytować. Czasem ludzie biorą to zbyt poważnie. Mój pierwszy nauczyciel nauczył mnie jednej z najbardziej potężnych technik medytacyjnych, jakie kiedykolwiek ćwiczyłem. Trenowałem ją 2 lata. Powiedział, że aby być dobrym dla siebie, aby nauczyć się siebie kochać, pierwsze, co powinieneś zrobić zaraz po przebudzeniu rano, to spojrzeć w lustro w łazience i uśmiechnąć się do siebie. Tak mi powiedział, a ja się z tym spierałem. W tamtych czasach byłem studentem, balowałem do późna w nocy. Wiecie, jak to jest, kiedy się budzisz po takiej nocy – czujesz się okropnie. W taki poranek nie da rady się do siebie uśmiechnąć. Zwłaszcza w tamtych czasach – idziesz do pubu z przyjaciółmi, trochę się upijasz i rano czujesz się okropnie. Nie urodziłem się od razu mnichem, robiłem głupoty, kiedy byłem młody. Ale przynajmniej wiem, że to było głupie, dzięki własnemu doświadczeniu, a nie wyłącznie w teorii.

Więc próbując się uśmiechnąć do siebie w łazience, stwierdziłem, że nie jestem w stanie. Wtedy mój nauczyciel mi powiedział: „Jeśli nie możesz naturalnie uśmiechnąć się do siebie, połóż dwa palce w kącikach ust i pociągnij je do góry”. To była nauka miłości do siebie – nawet w te trudne poranki, kiedy czułem się kiepsko. Okazało się, że kiedy zobaczyłem tego głupiego, młodego studenciaka robiącego miny do siebie w lustrze, odwzajemniłem uśmiech. I uśmiechałem się jeszcze więcej, a gość w lustrze odwzajemniał się uśmiechem. I każdego poranka przez dwa lata w końcu śmiałem się do siebie. A śmiejąc się do siebie, kochałem siebie. „Śmiać się” i „kochać” brzmią podobnie w angielskim. To nie przypadek. Jeśli żyjesz życiem pełnym miłości, masz też dużo śmiechu dla siebie. A jeśli nie żyjesz miłością, czy znajdzie się miejsce na śmiech? Tylko miejsce na krytykę. Nauka śmiania się z samego siebie jest bliska nauce szacunku i miłości do siebie. Dlatego ta metoda zadziałała. Nauczyłem się kochać samego siebie, niezależnie od tego, co się działo, poprzez naukę śmiania się z samego siebie. A kiedy nauczysz się kochać siebie, akceptować siebie, wtedy łatwiej jest akceptować innych.

No i oczywiście ostatnia anegdotka, jeszcze lepsza – o nauce bezwarunkowej miłości do innych. To stara historia, ale uwielbiam ją opowiadać. Pewnego dnia urządzaliśmy ceremonię. To było w Tajski Nowy Rok, celebrowaliśmy bliskich nam zmarłych. Więc przygotowywaliśmy tutaj to małe przyjęcie… To było 16 kwietnia… zaledwie jakieś dwa tygodnie temu, nawet 9 dni – ale ten czas szybko mija. Mieliśmy – tak mówiłem innym i sam też to robiłem – wspominać rodziców, którzy odeszli. To miała być okazja, żeby dzielić się wspomnieniami. Nazywamy to dzieleniem się ich zasługami. Pamiętam dobrze, jak wiele moja matka, a jeszcze więcej ojciec, mnie nauczyli. Nawet mimo tego, że mój ojciec nie żyje już 50 lat – dokładnie 50 lat minie w przyszłym miesiącu – nigdy go nie zapomnę, nigdy. Szczególnie kilku pięknych rzeczy, które mi powiedział. Jedna z nich to właśnie wspaniała historia, która tu pasuje jak ulał. Pewnego razu zjechaliśmy na pobocze jego starym, ledwie jeżdżącym samochodem. Pewnie jazda nim byłaby zakazana w dzisiejszej Australii Zachodniej. Ojciec był bardzo biedny. Zjechaliśmy więc na pobocze, wciąż pamiętam to miejsce – to było w Acton, niedaleko Churchfield Road, pamiętam jak dziś. Widzę to teraz, nawet ten zielony kolor samochodu. Ojciec zatrzymał samochód, odwrócił się do mnie i powiedział: „Synu, cokolwiek stanie się w twoim życiu, kimkolwiek byś nie został, proszę, pamiętaj…”. Miałem wtedy jakieś 13 lat. Naprawdę doskonale to pamiętam. Powiedział: „Cokolwiek zrobisz w życiu, gdziekolwiek będziesz, kimkolwiek się staniesz, drzwi mojego domu będą dla ciebie zawsze otwarte. Zawsze będą otwarte, nigdy ich przed tobą nie zamknę. Zawsze jesteś mile widziany”.

Miałem tylko 13 lat. Nie rozumiałem jeszcze, jak głębokie to były słowa. Zrozumiałem je dopiero, kiedy zostałem mnichem. Jedną z przyjemnych rzeczy w byciu mnichem lub mniszką, szczególnie w młodości, jest to, że masz mnóstwo czasu na refleksję, na dochodzenie do znaczenia różnych rzeczy. I właśnie wtedy w Tajlandii przypomniałem sobie i zrozumiałem, że chodziło mu o jego serce otwarte dla mnie. Nie chodziło o dom, tylko o serce. To była tak piękna, piękna lekcja. To właśnie bezwarunkowa miłość. Powiedział mi, że cokolwiek zrobię, nawet gdybym był przestępcą albo kimś, kogo większość ludzi się wstydzi, drzwi do serca mojego ojca będą dla mnie zawsze otwarte. Po prostu dlatego, że jestem jego synem. Nieważne, co zrobię. Ta bezwarunkowa miłość mnie niesamowicie zainspirowała. Starałem się jak najlepiej żyć według tego credo. To piękne credo. Kogokolwiek nie spotkam, obdarzam bezwarunkową miłością. Nieważne, co do mnie mówi, jak mnie traktuje, co robi, drzwi do mojego serca są zawsze otwarte. Nawet jeśli ktoś mnie źle potraktuje i każe mi bardzo długo mówić, a po mowie nie da mi pójść do toalety, bo zadaje mnóstwo pytań. I tak wrócę ponownie za tydzień. Wiem, że jestem eksploatowany, wykorzystywany, ale to jest mój życiowy cel – być wykorzystywanym. Więc nie sprzeciwiam się temu, akceptuję to.

To cudowne mieć drzwi do swojego serca otwarte, niezależnie od tego, kim drugi człowiek jest albo co robi. I jeśli daję to innym, to wiem, że daję to również sobie. Kimkolwiek jesteś, cokolwiek robisz, otwórz drzwi swojego serca dla siebie. To była ta kolejna niewiarygodna chwila. Uważam, że każdy tak ma prędzej czy później. Zwykle wtedy, kiedy ma chwilę dla siebie w życiu, kiedy czuje się komfortowo, w momencie duchowego uniesienia, nie musi to być w kościele czy w klasztorze, czy w jakiejś świątyni. Czasem to może być las albo plaża, gdzie jesteś sama, siedzisz sobie. Przypominają Ci się jakieś słowa, przychodzą jak fala. Zamykasz oczy i mówisz: to o mnie. To o tej osobie, którą znasz całe życie, o ile w ogóle pamiętasz, ile masz lat, i która przeszła przez te wszystkie trudności, problemy i radości, jakich w życiu przeżywamy tak wiele. To ja – drzwi mojego serca są otwarte dla mnie. Nieważne, co zrobiłem, jak się zachowywałem, co mi się w życiu przydarzyło, złego czy dobrego, czasem naprawdę bywało trudno, ale otwieram drzwi mojego serca dla siebie. Mówię: wejdź. To jest ten moment, kiedy wybaczasz… sobie. Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś taki zły i że kochasz siebie bezwarunkowo. Tak samo jak mój ojciec kochał mnie albo tak jak kochają psy. Twój pies jest zawsze przeszczęśliwy, kiedy wracasz do domu. Mały kociak – taki szczęśliwy, kiedy go karmisz. No wiem… koty. Ale taka ich natura i wspaniale, że je tu mamy. I właśnie wtedy otwierasz serce dla siebie samego. To niebywałe doświadczenie. Wiecie, przestajecie się oceniać. To właśnie jest bezwarunkowe. Zawieracie ze sobą pokój. To zawsze jest niesamowicie pozytywne. Nie ma skutków ubocznych wybaczania sobie, kochania siebie, akceptowania siebie takiego, jakim się jest. Bez potrzeby ulepszania. Bez potrzeby robienia czegoś lepiej. Jesteś wystarczająco dobra.

Niektórzy sądzą, że nie byłoby postępu, gdyby każdy tak myślał. No i świetnie. Bo właściwie po co nam postęp? Ale wtedy człowiek do niczego by nie doszedł. Ale kto w ogóle chce gdzieś iść? Czy tutaj nie jest wystarczająco dobrze? Ale wtedy nigdy się nie sprawdzisz. Mam już dość sprawdzania samego siebie. Ale wtedy nie będziesz bogaty. O, do diaska! Na szczęście nigdy nie byłem bogaty. Wszyscy bogacze, których znam, są naprawdę popaprani. Serio, znałem wielu bogaczy.

To jeszcze krótko, bo już zmierzamy do końca. Była sobie pewna kobieta, pewnie już umarła, w każdym razie mam taką nadzieję [śmiech], bo taka bogaczka na pewno by mnie pozwała. Miała ogromny dom w Shelley. W życiu bym nie miał okazji odwiedzić takiego wielkiego domu, gdyby nie poprosiła o pobłogosławienie go. Gdy tylko wszedłem, przybywszy aż z Serpentine, powiedziałem, że muszę skorzystać z toalety. Odrzekła, że będzie najprościej tam trafić, jeśli mi narysuje mapkę. Tak zrobiła. To była tak wielka posiadłość, że musiała narysować mapkę, żebym trafił do toalety. Było tam 13 albo 14 pokoi czy jakoś tak – ogromny dom. I w ramach luźnej rozmowy zapytałem, ile osób tam mieszka. Powiedziała, że tylko ona. Byłem zszokowany. „Taki wielki dom i tylko ty w nim mieszkasz. Dlaczego?” Odparła, że boi się, że jej znajomi i przyjaciele będą ją prosić o pieniądze. Że zawsze do niej przychodzą i pytają, czy mogą coś pożyczyć, bo zaczynają nowy biznes albo nie starcza im pieniędzy i potrzebują pożyczki. Widzieli ją tylko przez pryzmat jej bogactwa, więc musiała mieszkać sama. Była uwięziona przez swoje megabogactwo. Jeśli kiedyś byliście w takim dużym domu… Odwiedziłem kiedyś w Kuala Lumpur pewnego bogacza. Miał wszędzie strażników, kratki w oknach, ochronę. Jakby był więźniem. Nie rozumiem – to miało zapobiegać wpuszczaniu czy wypuszczaniu ludzi? Czasem stajesz się więźniem bogactwa. Więc nie warto być bogatym.

Jesteś wystarczająco dobry. Czy jesteś wystarczająco piękna? Wystarczająco przystojny? Wystarczająco bogata? Wystarczająco oświecony? Jeśli nie znasz historii o otwieraniu drzwi do swojego serca, nigdy nie doznasz oświecenia. Nigdy nie zaznasz spokoju. Ciągle będziesz próbował być gdzie indziej. Nie pomyślisz, że jesteś wystarczająco dobry, będziesz ciągle się ulepszał, ciągle coś musiał osiągać. To oznacza, że nigdy nie znajdziesz chwili wolnego, chwili odpoczynku. Szacunek do siebie i poczucie własnej wartości odzyskuje się, kochając siebie nie mniej i nie bardziej niż innych. Nie poprzez poświęcanie się, ale traktując siebie tak, jak się traktuje innych. Nie lepiej i nie gorzej. Traktuję ciebie jak siebie. Czasem w swojej jaskini testuję kiepskie żarty, zanim wypróbuję je na was [śmiech]. Czasem śmieję się z moich żartów tak bardzo, że pewnego razu… Byliście wtedy? Śmiałem się z własnego żartu tak bardzo, że aż się zacząłem dusić [śmiech]. Biedny Ajahn Brahmali pomyślał, że powinienem iść do lekarza. Sam pomyślałem, że będę musiał.

Tak więc jeśli nauczycie się otwierać drzwi waszego serca, uświadomicie sobie, że nie jesteście nawet w połowie tak źli, jak uważała wasza matka. Nie ufajcie ludziom niemądrym, ufajcie ludziom takim jak ja. Ufajcie Buddzie albo nawet Jezusowi, ok? Kochajcie siebie samych jak swojego bliźniego, nie bardziej ani mniej. Wtedy zaznacie mnóstwa pokoju w waszym życiu.

Dziękuję za wysłuchanie. [Zebrani: Sadhu, Sadhu, Sadhu].

Bardzo dobrze. Nie były to najlepsze Sadhu, ale w tych okolicznościach wystarczające [śmiech].

Ok, czas na pytania, jeśli dziś jakieś będą. Tak, są. Jeśli ktoś chce już iść, to nie ma problemu. Nie obrażę się. Niektórzy muszą iść do toalety, pójść gdzieś, coś załatwić. W każdym razie ci, którzy zostają, licząc na deser, którym są pytania, otrzymają go niebawem. Właśnie nadchodzi. No dobrze. Z Cairns, z USA, o, z Mauritiusa. Mauritius to piękna wyspa. Proszę, oto pytanie z Mauritiusa: czy rozwód jest kammiczny? A powtórne małżeństwo po rozwodzie, czy to też kammiczne?

Kammiczne… nie wiem dokładnie, co masz na myśli, mówiąc „kammiczne”. Czy chodzi o taką kammę, że jesteś z kimś tak długo i w końcu uczucie się wypala? Czy to przeznaczenie? To raczej nie jak kamma z poprzedniego życia, raczej kamma z tego życia. Jeśli się rozwodzisz, to musi być coś takiego jak kamma twojego męża, który ma romans. To właśnie kamma, kamma tego życia. Kammą często jest to, że nie wkładasz wystarczająco dużo mądrości i miłości do tego związku. Jakiś czas temu użyłem takiego porównania: ta szklanka jest pęknięta. Czy widzicie pęknięcie? Opowiadałem o tym ostatnio na pogrzebie. Czy dostrzegacie na niej pęknięcie? Jest mikroskopijne, więc nie można go dostrzec. Ale tam jest. Ta historia pochodzi od Ajahna Chah. Rysa musi tam być, bo jeśli upuszczę szklankę albo ktoś ją kopnie, stłucze się. To rysa nietrwałości, anicca. Wiem, że szklanka tego nie przetrwa. A ponieważ nie przetrwa, bo jest nietrwała, dbam o nią. Nie mogę jej kopać ani źle się z nią obchodzić – stłucze się. Gdyby była z plastiku, niezniszczalna, trwała, nie musiałbym o nią dbać. Mógłbym ją kopać, upuszczać, gnieść, a i tak wróciłaby do swojego kształtu. Bo jest niezniszczalna. I właśnie z tego powodu – nietrwałości – o coś dbamy. Bo związki nie trwają wiecznie. Mają pęknięcia od samego początku. Dlatego o nie dbamy. Opiekujemy się nimi, tak jak dbamy o kubek czy szklankę. Wiemy, że są kruche. Twoje ciało jest kruche, ma swoje pęknięcia. Pewnego dnia się zniszczy, umrzesz, dlatego o nie dbasz. Więc myśl, że małżeństwo czy rozwód są kammiczne, bierze się stąd, że nie zdajemy sobie sprawy, że to połączenie ma pęknięcia. Powinniśmy się nim lepiej opiekować.

Ponowne małżeństwo po rozwodzie – czy to kammiczne? Tak, czasami spotykasz kogoś. Zaraz, kto to był? To jedna z historii, którą dawno temu opowiedział mi Ajahn Sumedho. Pojechał odwiedzić swój dom rodzinny w Seattle i spotkał się z dawną szkolną przyjaciółką. I ona mówi: „Wspaniale, że przyjechałeś. Właśnie wychodzę za mąż, proszę, przyjdź na mój ślub”. A on odpowiedział: „Po co ci małżeństwo w tym wieku?”. Odrzekła: „A nie, to nie jest mój pierwszy ślub, tylko dziewiąty”, czy coś takiego. On odpowiada: „Ale po co wychodzić za mąż dziewięć razy?”, zaś ona na to: „To jest tak, że lubię spotykać nową osobę, randkowanie jest takie ekscytujące, potem zakochanie i ten moment, kiedy on klęka i mi się oświadcza. Uwielbiam tę chwilę, jest taka piękna, taka romantyczna. I planowanie wesela, zapraszanie gości, kupowanie sukni – uwielbiam to wszystko. Sam ślub – patrzymy na siebie ze łzami w oczach, uśmiechamy się, on wygląda tak wspaniale, ja taka wystrojona, pięknie wyglądam, składamy sobie przysięgę. To takie piękne. Uwielbiam to. Ale nie lubię tego, co następuje potem. Więc kończymy nasz związek i zaczynamy od nowa: zaloty, zaręczyny, ta ekscytacja przedślubna i znów ślub… To już mój dziewiąty raz”. Wiecie, pewnie miała swoją rację. Nie zachęcałbym do tego, ale można rozumieć jej pobudki. Więc jeśli powtórne małżeństwo się zdarza, to się zdarza. A jeśli nie, to nie… Bo najważniejsze, żeby zrozumieć, że jeśli jesteś samotny, to przeżywasz cierpienie jako samotna osoba, a jeśli jesteś po ślubie, to cierpisz jako żona czy mąż. To tylko zmiana jednego rodzaju cierpienia na inny. Tak że niech ci się nie wydaje, że unikniesz cierpienia. Ktoś powie: a co, jeśli nie weźmiesz ślubu ani się nie rozwiedziesz, tylko zostaniesz mnichem albo mniszką? Wtedy doświadczasz cierpienia jako mnich lub mniszka. Nie unikniesz go.

[Czyta kolejne pytanie] Ajahnie Brahmie, czy możesz mi dać radę dotyczącą podejmowania trudnych decyzji?

Pewnie, rzuć monetą! [śmiech] Sadhu, sadhu, sadhu… Ale jeśli przeczytasz moją książkę… Rzucasz monetą i wychodzi orzeł – żenisz się z dziewczyną, reszka – rozwodzisz się. A nie, nie można się rozwieść, zanim się nie ożeni. Orzeł – żenisz się z nią, reszka – nie. Ale chodzi o to, co pojawia się później – jak się z tym czujesz? Wypada orzeł, żenisz się z nią – na ile się z tym czujesz? Tak 2 na 3? Czyli nie jesteś bardzo zadowolony z tej decyzji. I właśnie to ci powie, jak się czujesz. A jeśli wyjdzie orzeł i mówisz: „Hurra, orzeł, żenię się z nią, tak!” – to pewnie naprawdę ci na tym zależy. Rzut monetą to sposób na dowiedzenie się, czego naprawdę chcesz. Więc podejmujesz decyzję: orzeł – w lewo, reszka – w prawo. Jak się czujesz z tym, co wyszło z rzutu monetą? Co czujesz w głębi ducha? Chodzi o to, żeby intuicja przedostała się do myśli.

I ostatnie pytanie: Będąc świeckim, jak stwierdzić, że jestem wystarczająco dobry i nie popaść w ekstrema w rozrywkach, związku czy pracy? Posłuchaj, jeśli czujesz, że jesteś wystarczająco dobra, to w pracy uchodzisz za pewną siebie. Z rozrywkami też tak jest. Ja jestem pewny siebie, mogę opowiadać dobre żarty, bo zawsze sobie przypominam, że Bob Hope, kiedy zaczynał jako komik, był obrzucany pomidorami i jajkami. I przyznał, że gdyby wtedy w niego nie rzucali tym wszystkim, nie miałby co jeść [śmiech]. Zawsze da się znaleźć coś pozytywnego. Dlatego wiedz, że jesteś wystarczająco dobry. W życiu zazwyczaj chodzi o pewność siebie, więc kiedy jesteś pewny, że jesteś wystarczająco dobry – nie najlepszy, bo to byłoby zarozumiałe i niezgodne z prawdą – wszystko ci ujdzie na sucho. Naprawdę zaskakujące, co mnie uchodzi na sucho. Występowałem pewnego razu w audycji radiowej na tematy dla dorosłych, nadawanej od 22.00 do 24.00. Ludzie dzwonili w sprawach zaburzeń seksualnych, problemów małżeńskich. Wyobraźcie sobie pytanie o takie sprawy mnicha żyjącego w celibacie. Ale byłem pewny siebie. Nie wiedziałem, o czym mówię, ale byłem pewny siebie. Większość mojego życia tak wygląda.

Albo dwa lata temu wygłaszałem główną przemowę na Światowym Kongresie Komputerowym 2015 w Korei Południowej. A co ja wiem o komputerach? Hej, Sol, ty jesteś informatykiem. Tak szczerze: co ja mogę wiedzieć o komputerach? Powiedział, że się ze mną zgadza. Ale mnie to nie zraziło. Wystąpiłem przed tymi wszystkimi szefami Google, Samsunga i LG. I powiedzieli, że przemowa była świetna. Pewność siebie – i tyle. Tak że jeśli myślisz, że jesteś wystarczająco dobra, taka właśnie się stajesz. Ale to nie wszystko. To jest właśnie niesamowite. Jeśli masz poczucie bycia wystarczająco dobrym, wtedy się rozwijasz, stajesz się coraz lepszy. Nawet ci się nie śniło, jak możesz się rozwijać. Ale jeśli masz przekonanie, że z tobą coś nie tak, że czegoś ci brakuje, że urodziłeś się z jakimś defektem, brakuje ci odpowiednich ubrań albo że brakuje ci kilku sutt, żeby skompletować kanon pāḷijski… Jeśli tak myślisz, to tak będzie. A jeśli jesteś pewna siebie, możesz osiągnąć wszystko. Więc kiedy myślisz, że jesteś wystarczająco dobra, stajesz się jeszcze lepsza. A kiedy myślisz, że powinnaś się ulepszyć, zaczynasz się cofać. Więc nie próbuj sobie niczego udowadniać. Bądź wystarczająco dobra, a staniesz się lepsza.

Jakieś pytania, zanim skończymy? Już przekroczyłem czas. Dobrze się bawię. To jak ta przemowa? Wystarczająco dobra? Bardzo dobrze, dziękuję. [brawa] Świetnie, życzę dobrego wieczoru. A, powinniśmy oddać pokłony, prawda? Nie byłem tutaj trochę czasu. Zapomina mi się. Zatem oddajmy teraz cześć Buddzie, Dhammie i Saṅdze.

Arahaṁ sammā-sambuddho bhagavā.
Buddhaṁ bhagavantaṁ abhivādemi.
Svākkhāto bhagavatā dhammo.
Dhammaṁ namassāmi.
Supaṭipanno bhagavato sāvaka-saṅgho.
Saṅghaṁ namāmi.

O autorze

brahm.jpg

Brahmavamso Ajahn
zobacz inne publikacje autora

Czcigodny Ajahn Brahmavamso Mahathera (znany jako Ajahn Brahm), właściwie Peter Betts, urodził się w Londynie 7 sierpnia 1951 roku. Obecnie Ajahn Brahm jest opatem klasztoru Bodhinyana w Serpentine w Australii Zachodniej, Dyrektorem ds. Duchowych Buddyjskiego Towarzystwa Stanu Australia Zachodnia, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Wiktoria, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Australii Południowej, Patronem Duchowym Bractwa Buddyjskiego w Singapurze oraz Patronem Duchowym ośrodka Bodhikusuma Centre w Sydney.

Artykuły o podobnej tematyce:

Sprawdź też TERMINOLOGIĘ


Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi: Facebook

Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL: Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.

gnu.svg.png

Można także użyć następującej licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0

cc.png

Oryginał można znaleźć na tej stronie: LINK

Źródło: http://www.bswa.org

Tłumaczenie: Beata Wysocka
Redakcja polska: Katarzyna Chmielecka
Czyta: Aleksander Bromberek (http://lektor-online.pl/)

Image0001%20%281%29.png

Redakcja portalu tłumaczeń buddyjskich: http://SASANA.PL/