Wersja z lektorem:

Wersja z napisami:

Plik z napisami do ściągnięcia STĄD (kliknij prawym przyciskiem myszy i wybierz "zapisz jako")

Jak wiecie, prowadzę wiele spotkań zarówno tutaj, jak i za granicą. Wiele z nich jest dostępnych w Internecie. Na YouTubie jest ich około tysiąca. Przez to czasem trudno jest mi znaleźć nowy temat i zawsze trochę się powtarzam. Ale w zeszłym tygodniu, pod koniec spotkania, pewna kobieta zadała mi naprawdę dobre pytanie, więc dziś wieczorem chciałbym właśnie o tym pomówić, zwłaszcza że wtedy nie miałem czasu, żeby odpowiedzieć wyczerpująco. Pytanie brzmiało: dlaczego tu jesteśmy? To dobre, konkretne pytanie: po co żyjemy na ziemi? Nikt nam tego nie mówi, kiedy się rodzimy – po prostu jesteśmy, żyjemy i nie do końca rozumiemy, co mamy zrobić z tym życiem. Czasami naśladujemy innych ludzi, ale większość z nas nie chce być owcą.

A propos owiec, zawsze przypomina mi się historia, którą opowiedział jeden z naszych mnichów – dorastał na farmie. Pewnego dnia poszedł zajrzeć do owiec i okazało się, że zwierzęta uformowały okrąg dookoła krzaków, które były gęste, więc owce nie widziały, co się działo po drugiej stronie i chodziły wkoło. Zgodnie z naturą owiec, każda z nich szła za tą, która ją poprzedzała. Nie wiedziały, że ciągle chodziły wkoło i gdyby nikt nie przyszedł, i nie wyciągnął jednej z nich z tego kręgu, to pewnie nadal by chodziły. To normalne u owiec: podążają za tą, która jest przed nimi, nie rozumiejąc, że kręcą się w kółko i nigdzie nie docierają.

I oczywiście my też początkowo podążamy za innymi, ale rodzimy się ze wspaniałym umysłem, który wszystko kwestionuje – to bardzo ważne, żeby nauczyć się tego kwestionowania. Zresztą to jeden z powodów, dla których zainteresował mnie buddyzm. Tutaj nie tylko wolno zadawać pytania, ale wręcz się do tego zachęca. Nikt nie oczekuje, że będziesz po prostu wierzyć w to, co mówi książka albo nauczyciel. W tej tradycji nie ma guru. Zamiast tego każdy jest samodzielny i sam oświetla swoją drogę. Buddha i nauczyciele tylko wskazują kierunek, ale nie mówią ci, w co masz wierzyć. W buddyzmie po prostu nie ma dogmatów. Jeśli ktoś głęboko rozumie buddyzm, to wie, że nie ma miejsca na dogmaty. Każdy może znaleźć drogę samodzielnie. To mi się spodobało: kwestionowanie, a nie podążanie za innymi jak owca.

Ale, wracając do pytania „co tu robimy?”, to odpowiedź brzmi: nie robimy tego, co mówią nam inni, ale uczymy się, jak samemu się o czymś przekonać. Zaczynamy życie od szukania spełnienia w przyjemnościach. A jest wiele rzeczy, z których można czerpać przyjemność: filmy o Harrym Potterze, o Supermanie, podróże. Wydajemy pieniądze na wiele rzeczy w poszukiwaniu przyjemności, na przykład na seks i związki. Ale w końcu okazuje się, że to poszukiwanie sensu w materialnych przyjemnościach… Nawet w oglądaniu znanych zabytków. Teraz jestem trochę za stary, ale ludzie jeżdżą na wycieczki do znanych miejsc. Pamiętam swoją wyprawę na pielgrzymkę do Tadż Mahal. To jedno z tych miejsc, które trzeba odhaczyć na liście rzeczy do zobaczenia. Trzeba zobaczyć ten zabytek, który jest przecież jednym z cudów świata, więc jedziesz tam i zaczynasz się zastanawiać, dlaczego tyle ludzi uważa, że to takie piękne, i masowo tu przyjeżdża. Czy jest w tej budowli coś obiektywnie pięknego, czy po prostu jestem owcą, więc jeśli inni powiedzieli, że to jest piękne, to ja też tak myślę i muszę tam jechać, zrobić sobie zdjęcie i odhaczyć ten punkt.

Jako człowiek zawsze kwestionuj sens różnych rzeczy. Czy oglądanie różnych sławnych miejsc ma sens? Na świecie jest nieskończona ilość rzeczy, które można zobaczyć, ale czy wycieczka do Amazonii nada życiu sens? Po jakimś czasie te wszystkie przyjemności… Pamiętam, że w młodości czytałem wiersze poety romantycznego Johna Keatsa. Uczyłem się ich na pamięć i umiałem je cytować: „Co piękne, cieszyć nigdy nie przestanie”. Tak się zaczyna „Endymion”. „O, pragnę haustów wina z najlepszego zbioru, / Które przez lata w chłodnej pieczarze dojrzewa”. To z innego wiersza Keatsa. Nosiłem te wiersze ze sobą i czytałem. Mówiły o przyjemnościach tego świata. A potem zacząłem czytać Burnsa i pewien fragment całkowicie zburzył moją iluzję odnalezienia szczęścia. Brzmiał on: „Lecz rozkosz jest jak maków kwiatki”. Ten fragment porównuje przyjemności do maków. Być może tylko Europejczycy zrozumieją, o co chodzi: „Lecz rozkosz jest jak maków kwiatki / Łodygę schwycisz spadły płatki”. Czyli gdy tylko zerwiesz mak, opadają płatki. Podobnie śnieg topnieje, gdy tylko spadnie na powierzchnię wody: „Jak śnieg co spadł na wody rzeki: / Przez chwilę biały znikł na wieki”. On miał inny akcent niż ja, ale nie jestem Szkotem, więc wybaczcie, jeśli źle recytuję wiersze jednego z największych poetów tego kraju. Te fragmenty mówią, że przyjemności są jak płatki maków. Poszukujemy sensu życia i przyjemności. A w życiu jest mnóstwo przyjemności. Można iść na koncert rockowy… w młodości chodziłem na niesamowite koncerty. Pierwszy zespół, jaki widziałem, to Led Zeppelin. Pojechałem do Chalk Farm w północnym Londynie, gdzie odbywał się całonocny koncert. Przez dwie godziny grał zespół The Doors, wiecie, z Jimem Morrisonem. A potem Jefferson Airplane – później nazywali się Jefferson Starship – i znowu dwie godziny Doorsów, a potem dwie godziny Airplane. Osiem godzin z dwoma najlepszymi zespołami rockowymi. Ale koncert się skończył i potrzebowałem nowych przyjemności, żeby poczuć, że żyję. To wszystko nie miało trwałej treści.

Kiedy dorastamy, wchodzimy w związki i poznajemy miłość do drugiego człowieka, poznajemy bliskość, zaufanie i ryzyko, które jest częścią miłości. To znowu pozwala nam odczuwać rzeczy bardziej intensywnie. Ale miłość do drugiej osoby może być trwała, a może przeminąć. Jeśli jest trwała, to nie na zawsze. Zauważyłem, że wiele osób poszukujących sensu życia, zatrzymuje się właśnie na miłości – nie rozumieją do końca, czym ona jest, ale czują, że jest w niej jakiś głęboki sens. Przez jakiś czas to wystarczy, żeby czuć się spełnionym. Nie chodzi zresztą tylko o miłość romantyczną, ale też o miłość do dzieci albo do rodziców. To chwyta za serce, kiedy przychodzisz z pracy, a pięcioletni brzdąc pędzi do ciebie, wołając: „Mama przyszła!”. Jest w tym coś o wiele ważniejszego niż w jakichkolwiek przyjemnościach.

Wiele osób czuje, że doświadczanie, odczuwanie, dawanie takiej miłości to coś, w czym kryje się największy sens życia. Ale duża część tej miłości jest jak mak: zrywasz kwiat, a płatki opadają. Być może nie od razu, ale mija jakiś czas i to się właśnie dzieje. Ktoś może pomyśleć, że nie znam życia, ale ja też byłem w związkach, zanim zostałem mnichem. Poza tym spotykam się z ludźmi i rozmawiam z nimi, widzę, jak wchodzą w związki i jak kończą związki. Również, kiedy ktoś umiera, i cała przyjemność, którą dawało bycie razem, jest zastąpiona przez nieznośne cierpienie zwane żałobą. Ktoś, kogo tak bardzo kochałeś – na przykład dziecko – zostaje ci odebrany. Czytałem gdzieś o pościgu policyjnym, podczas którego została zabita kilkunastomiesięczna dziewczynka, bawiła się wtedy w ogrodzie. Jak rodzice mogą sobie z tym poradzić? To było w ich własnym ogrodzie. Policja ścigała kogoś, kto popełnił przestępstwo, i jeden z samochodów przejechał przez płot, zabijając dziewczynkę. To straszny ból.

Często odprawiam ceremonie pogrzebowe i widzę, że w żałobie nie ma miejsca na miłość. Dlaczego? Jeśli szukamy sensu w życiu, to nie wiążmy miłości z konkretną osobą. Pozwólmy miłości istnieć osobno, ale włączajmy ludzi w jej oddziaływanie. Często słyszę pytanie, czy jako mnich nie tęsknię za związkami, ale przecież jako mnich jestem w wielu związkach. Jestem w związku z każdym z was. Nie mam na myśli relacji seksualnych, ale coś o wiele większego – otwieranie drzwi mojego serca i zapraszanie każdego, kto akurat przede mną stoi. Kiedy nie wiążemy miłości z konkretną osobą, ale obejmujemy ją tą miłością, kiedy nie ogranicza się miłości do jednego, dwóch, trzech albo dziesięciu istnień, to gdy one znikają, miłość zostaje.

To jedna z rzeczy, których nauczyłem się dzięki buddyzmowi. Mamy to piękne zjawisko zwane miłością, ale wiążemy je z ludźmi albo rzeczami. A kiedy tracimy tę rzecz albo osobę, tracimy też miłość i zastępujemy ją bólem.

Dla wielu osób, które nauczają, albo które uczą się poprzez medytację i przychodzą do klasztorów, śmierć bliskiej osoby nie oznacza, że również miłość odchodzi. Nie oznacza to, że miłość kończy się bólem, żałobą, płaczem, śmierć nie sprawia, że człowiek nie jest w stanie przez tygodnie czy lata pójść do pracy. Ból i żałoba nie przychodzą, jeśli umiemy zrozumieć, że miłość nie żyje w danej osobie, ale że nas otacza i przenika, że nie jest ograniczona do jednej osoby. Próbowałem przekazać podobną myśl, mówiąc niedawno o przestrzeni: jeśli ktoś zamieszkuje jakąś przestrzeń, to zostawia w niej niezatarty ślad, a potem odchodzi, ale ślad w przestrzeni zostaje. Ktoś wchodzi w przestrzeń twojego życia – przyjaciel, ojciec, matka – i nawet jeśli później znikają, to ślad, który zostawili, nigdy nie znika. O to mi chodzi, kiedy mówię o miłości. Zmiana w przestrzeni nie jest zależna od obecności osoby, jest od niej niezależna. Być może ta osoba roznieca miłość jak drewno albo podsyca jak oliwa – ale oliwa nie jest ogniem, a człowiek nie jest miłością. Miłość jest czymś, co ten człowiek może wzbudzić, ale też czymś, co istnieje osobno. Istnieje niezależnie.

Kiedy zaczniesz patrzeć na miłość w ten sposób, zrozumiesz, że człowiek może odejść, ale miłość zostaje. Człowiek może umrzeć, ale miłość nie znika i nie zostaje zastąpiona przez żałobę, jakby coś nam skradziono. Człowiek odchodzi, ale nie szczęście, nie miłość, nie piękno. One są wieczne.

Dlatego nazywam to niechwytającą miłością. Bez uosabiania jej. Kiedy otrzymujemy miłość, czasami się do niej przywiązujemy. Dlaczego bycie kochanym, sprawia nam przyjemność? Dlaczego ludzie szukają miłości? To między innymi dlatego, że miłość daje nam poczucie wartości. Wreszcie ktoś nas szanuje. Ktoś nas kocha, więc widocznie jesteśmy w porządku. Poszukujemy znaczenia i poczucia własnej wartości. I jeśli nie możemy tego dostać od większości ludzi, to może przynajmniej da nam to jedna osoba. To dlatego miłość matki jest taka piękna: jeśli mieliście szczęście jej doświadczyć, to wiecie, że matka będzie was kochać niezależnie od tego, kim jesteście. Z naszego klasztoru często widzimy matki idące w odwiedziny do więźniów. I nieważne, co ich dziecko zrobiło. Jeśli syn był włamywaczem, to matka nie powie, że był jakimś tam przeciętnym włamywaczem, nie, był najlepszy w okolicy!

W miłości matki do dziecka jest coś pięknego. Podobnie było z moją matką. Pierwszy raz pojechałem ją odwiedzić siedem lat po tym, jak zostałem mnichem. To było trzydzieści trzy lata temu, w latach osiemdziesiątych. A w tamtym czasie w Londynie mnisi buddyjscy nie byli cool. Byliśmy postrzegani jako kompletni dziwacy. Pojechałem odwiedzić matkę, która miała w zwyczaju chodzić w soboty na zakupy. Pracowała jako sekretarka i zajmowała się domem, więc w tygodniu nie miała czasu. Sobota rano to był czas na zakupy, a popołudnie – na fryzjera. Przyjechałem z daleka, żeby spędzić trochę czasu z moją mamą, której nie widziałem przez siedem lat. Zapytałem, czy mogę pójść z nią na zakupy. Byłem przygotowany na odmowę. Myślałem, że może będzie się wstydziła pokazać z synem ubranym jak dziewczyna w długą szatę, i z łysą głową. To naprawdę wtedy było dziwne. A ona powiedziała: „Nie, nie – chodź ze mną”.

Szliśmy ulicą, spodziewałem się, że będzie szła jak nastolatki, które wyprzedzają rodziców o kilka kroków albo idą za nimi, żeby pokazać, że nie mają z nimi nic wspólnego, bo rodzice nie są cool. Ale nie, ona szła tuż obok mnie. Ci z was, którzy znają Londyn, wiedzą, że ulice często są wąskie, jest duży ruch, a chodniki nie są szerokie. Dlatego przy chodnikach są barierki, które chronią pieszych przed samochodami. Wchodząc do sklepu, ludzie zazwyczaj zostawiają przy tych barierkach wózki z dziećmi i przywiązują psy. Myślałem, że moja mama też zostawi mnie przy barierce, z tymi psami i dziećmi, zamiast wprowadzić mnie do sklepu. Tam byli jej znajomi, z którymi widywała się co tydzień, więc pewnie będzie się mnie wstydzić. Ale nie, wciągnęła mnie do sklepu z gazetami i ku mojemu zaskoczeniu, zaczęła mnie przedstawiać: „To mój syn. Jest mnichem!”. Była ze mnie dumna. Zupełnie się tego nie spodziewałem, bo nie wiedziałem, że miłość matki do syna jest tak bezwarunkowa. Gdybym rabował banki albo był, za przeproszeniem, pedofilem, to powiedziałaby: „To mój syn. Jest pedofilem!”. OK, przepraszam, może za daleko się posuwam, ale chyba wiecie, co mam na myśli. Miłość matki jest bezwarunkowa.

To mnie zainspirowało. Nauczyłem się więcej z życia niż z książek. Taka miłość to coś pięknego. Nadaje naszemu życiu znaczenie i jest czymś, do czego dążymy. Ale czasami się nie udaje. Często pytam ludzi, którzy są w związkach małżeńskich, czy podnieśli miłość do tego bezwarunkowego poziomu? Czy może nadal jest na poziomie „kocham cię, ale masz być wierny” albo „kocham cię, ale masz nie wydawać zbyt dużo”, albo „masz za późno nie wracać”, „masz wynosić śmieci”. Nasze związki są często obwarowane zasadami i warunkami.

Ale czasem ludzie są w związku, nieważne, czy w hetero- czy homoseksualnym, w którym docierają do takiego punktu, że mogą powiedzieć: „Kochanie, moje serce jest dla ciebie otwarte, nieważne, co zrobisz. Kocham cię bezwarunkowo”. Widziałem kilka takich sytuacji, to było piękne. Przypomina mi się historia pewnego mężczyzny, który często przychodził do klasztoru, przyjaźnił się z nami. Mówił w dialekcie cockney, więc wszyscy poza mną mieli problem ze zrozumieniem jego akcentu. W którymś momencie stwierdził, że chce się rozwieść z żoną, bo znalazł sobie inną kobietę, o wiele młodszą. Wziął rozwód i zamieszkał z tą drugą kobietą. Jego żona była zrozpaczona. Ale po kilku latach rozszedł się też z drugą żoną. W tym samym czasie jego pierwsza żona poważnie się rozchorowała, więc poszedł odwiedzić ją w szpitalu. Trzymał ją za rękę, kiedy umierała. Powiedziała mu: „Mimo że mnie zostawiłeś, nigdy nie przestałam cię kochać, George. Zawsze bym ci wybaczyła”. To naprawdę zrobiło na mnie wrażenie. On jej wtedy odpowiedział: „Źle zrobiłem, że od ciebie odszedłem. Byłem głupi. Nie rozumiałem, jak piękna jest twoja miłość. Kochasz mnie bezwarunkowo, mimo że cię zraniłem i po czterdziestu latach małżeństwa postanowiłem odejść do kogoś innego”.

Znam jego drugą żonę, to dobra kobieta. Ale ta pierwsza żona naprawdę rozumiała, czym jest miłość. Rozumiała, że powinna być bezwarunkowa i wybaczająca. Czy wy potraficie tak kochać swoich partnerów? Jeśli tak, to wznieśliście się na poziom prawdziwej miłości. Rodzice potrafią tak kochać dzieci, a dzieci rodziców, ale można z tym pójść jeszcze dalej. Dlaczego obdarzamy bezwarunkową miłością tylko pojedyncze osoby albo rodzinę? Dlaczego nie czuć tej miłości, nie wiążąc jej z nikim konkretnym? Dlaczego nie mieć w sobie miłości, która po prostu jest? Którą można ofiarować każdemu, kto znajduje się w zasięgu twojego wzroku. Wszystkim ludziom, których spotkasz. To miłość nie tylko bezwarunkowa, ale też na nic nienakierowana, rozproszona. To coś zupełnie innego.

Wiesz, że masz w sobie taką miłość, kiedy ludzie, którzy byli blisko, odchodzą. Już ich przy tobie nie ma, ale miłość pozostaje. Nasz problem polega na tym, że kierujemy miłość do pojedynczych osób. To jak ogień, który płonie, jeśli jest podsycany paliwem, zamiast być od niego niezależnym. Miłość, która nie wybiera pojedynczej osoby, ale która po prostu jest, do każdego, kto przed tobą stanie.

Często powtarzam te same stare historie, ale w wielu z nich można znaleźć coraz to inne elementy. W „Trzech pytaniach cesarza” pada pytanie o najważniejszy czas. Odpowiedź brzmi: teraz. Najważniejsza osoba? Ta przed tobą. Najważniejsza czynność? Troska o innych. Ta wspaniała opowieść pokazuje, że najważniejszą osobą nie jest ta, którą najbardziej kochasz – nie mąż albo żona, nie rodzice, nie dzieci – ale ta, która w danej chwili stoi przed tobą. Teraz ty jesteś przede mną, więc jesteś najważniejszy. A teraz już nie. Teraz ktoś inny. Chodzi o to, żeby nie uzależniać miłości od tych, których nią obdarzamy. Po prostu daj ją temu, z kim akurat rozmawiasz. Co to znaczy? Tu mamy odpowiedź na trzecie pytanie cesarza: najważniejszą czynnością jest troska o innych. Troska – co to znaczy? To znaczy, że obdarzasz innych szacunkiem, że są dla ciebie ważni i nie próbujesz ich zmienić. Po prostu otaczasz ich troską.

Żeby zilustrować to, co mam na myśli, opowiem inną moją starą historię, jedną z najbardziej znanych. Pewien lekarz – dziś akurat go tu nie ma – stracił pierwszego pacjenta w pierwszym roku praktyki, po czym przyszedł tutaj, mówiąc, że rezygnuje, że nie chce już być lekarzem. Dlaczego? Bo musiał powiedzieć temu młodemu mężczyźnie, że kobieta, którą tak kochał, nie żyje, a ich dzieci nie mają już matki. Widziałem, jak bardzo ten młody człowiek to przeżywał. Przyszedł tu prosto ze szpitala, tuż po tym, jak powiedział tamtemu człowiekowi, że właśnie stracił żonę, a ich dzieci matkę. To go strasznie zraniło. Wyobrażacie sobie zrobić coś takiego? Powiedział, że nie może tego dalej robić, nie może być lekarzem, bo gdy umrze kolejny pacjent, nie będzie w stanie znowu przekazać komuś tak smutnych wiadomości. Powiedziałem: „Chyba nie zrozumiałeś, na czym polega bycie lekarzem. Jeśli myślisz, że lekarz ma ratować wszystkich pacjentów, to będziesz przeżywał porażkę za porażką. I ciągle będziesz przechodzić przez to samo. Nie rozumiesz roli lekarza. Zadaniem lekarza nie jest uzdrawianie, lecz troska”.

Troska o pacjentów. Nie uzdrawianie. Bo jeśli głównym zadaniem lekarza jest uzdrawianie, to tak jak w wielu współczesnych szpitalach, nastawiasz się na wyleczenie za wszelką cenę. Kogo obchodzi troska? Jeśli ktoś cierpi, to nic, trzeba przedłużać życie, nawet jeśli nie ma to sensu. To właśnie jest nastawienie na wyleczenie. Troska polega na zupełnie czym innym. Jeśli troszczysz się o pacjenta, to potrafisz pozwolić mu odejść. Wystarczy już zabiegów. Jakość jego chwili obecnej jest ważniejsza, niż utrzymywanie go przy życiu. Powiedziałem tamtemu chłopakowi: „Jeśli twoim zadaniem jest troska, to nigdy nie poniesiesz porażki. Troskę możesz okazywać zawsze, mimo że nie zawsze możesz wyleczyć pacjentów. W ten sposób odniesiesz sukces jako lekarz. Stracisz wielu pacjentów. Ale będziesz mógł powiedzieć ich rodzinom, że byli otoczeni najwyższą troską. Rodzina będzie w żałobie, ale będzie czuć, że lekarze zrobili wszystko, co było w ich mocy i że ich krewny umarł otoczony miłością i troską”.

Ten przykład wyjaśnia, co to znaczy, że najważniejsza jest osoba, która jest przed nami i że najważniejszą czynnością jest troska. Przestańcie uzdrawiać ludzi. Przestańcie zmieniać swoje dzieci, żony, mężów. Nie uzdrawiajcie ludzi, zamiast tego otoczcie ich troską. To zupełnie co innego. Teraz możecie zrozumieć, czym jest to piękne zjawisko, które nazywamy miłością. Kiedy zaczynamy jej doświadczać, odkrywamy, że nadaje naszemu życiu bardzo dużo sensu. Zdajemy sobie sprawę, że być może po to tu jesteśmy, żeby się tego nauczyć, żeby się nauczyć, jak to jest naprawdę kochać. Czasami, żeby się tego nauczyć, musimy doświadczyć bycia kochanym. Doświadczyć, jak to jest być otoczonym troską, zamiast „leczonym”. Jak to jest być akceptowanym takim, jakim się jest – gdy ktoś nawet nie próbuje cię zmieniać, ale kocha cię, mimo twoich wad, głupich rzeczy, które robisz, kiepskich żartów, które opowiadasz co tydzień. I to był wstęp do kiepskiego żartu na dziś.

W kostnicy leżą trzy ciała. Wszystkie mają uśmiechy na twarzy. Przy autopsji jest policjant, który mówi do koronera. Albo patologa? Nieważne. Policjant spytał:
– Co się stało, dlaczego to ciało się uśmiecha?
– Ten człowiek miał siedemdziesiąt lat i dostał zawału serca podczas seksu ze swoją kochanką. Dlatego się uśmiecha – odpowiedział koroner.
– No dobrze. A ten?
– Ten wygrał tysiąc dolarów, poszedł do pubu i wypił tyle whiskey, że umarł na niewydolność wątroby. Dlatego się uśmiecha.
– No dobrze. A ten?
– Ten umarł od porażenia piorunem.
– To dlaczego ma uśmiech na twarzy?
– Bo myślał, że robią mu zdjęcie.

To był kiepski żart na dziś. Nie próbujcie mnie leczyć, stracicie tylko czas. Będę opowiadać kiepskie dowcipy aż do śmierci. Na tym właśnie polega różnica między leczeniem a troszczeniem się. To inny aspekt miłości.

Jeśli doświadczyłeś bezwarunkowej miłości, to wiesz, że ta miłość nie próbuje cię zatrzymać, ale uwalnia cię i obdarowuje. Nauczyłem się tego od wielkich nauczycieli, których znałem. Mówię to wielu mnichom: pierwszy raz doświadczyłem tego nie w zetknięciu z Ajahnem Chah – nie, on był za blisko, był moim nauczycielem – ale z Ajahnem Thate, którego odwiedziłem w Chiang Mai w północnej Tajlandii. Słyszałem już wcześniej, że jest wspaniałym mnichem. Kiedy ja zostałem mnichem, on umierał na raka otoczony najlepszą opieką w największym szpitalu w Tajlandii. W końcu lekarze powiedzieli mu, że dalsze leczenie nie ma sensu, bo nic nie da. I tak niedługo umrze. Ajahn Thate stwierdził, że w takim razie chce umrzeć w swojej świątyni. Wrócił więc do świątyni w Bangkoku i umarł jakieś dwadzieścia pięć lat później.

Był niesamowitym mnichem. Miał fantastyczną reputację, a ja mówiłem po tajsku, więc chciałem jechać, żeby spotkać się z nim – był jednym z moich mistrzów – i zadać wszystkie pytania, które chciałem zadać. Wiecie, wszyscy nosimy w sobie ważne pytania i chcemy je zadać tym wspaniałym istotom ludzkim. Ajahn Thate był bardzo znany, musiałem wcześniej umówić wizytę, a potem pojechałem do jego świątyni, gdzie po dwóch dniach oczekiwania wreszcie mogłem się z nim zobaczyć. I w tym momencie wszystkie moje pytania zniknęły. Mój umysł był pusty. Zamiast tego czułem naprawdę niesamowicie mocną, bezwarunkową miłość. Byłem młodym mnichem i nadal prześladowały mnie złudzenia i skazy, a ten człowiek kochał mnie takim, jakim byłem. Nie musiałem osiągać przebudzenia. Nie musiałem być dobrym mnichem. Nie musiałem się dostosowywać. On po prostu akceptował człowieka całkowicie, ze wszystkimi jego słabościami. Tak się poczułem w jego obecności. W następnej chwili poczułem, że nie chcę się stamtąd ruszać, że chcę tam zostać do końca życia, że nigdzie nie pójdę. Byłem otoczony całkowitą i kompletną akceptacją. Ten człowiek nigdy by mnie nie skrytykował. Taką bezwarunkową miłość można poczuć od kogoś innego.

Później usłyszałem od kogoś pewną opowieść – już dawno się z wami nią nie dzieliłem – to jedna z tych historii przekazywanych z ust do ust, do których ludzie czasem coś dodają albo coś od nich odejmują. Wszyscy ludzie mają kolce, które wyrastają z ciał. Są niewidzialne. Niektórzy mają bardzo długie, ostre kolce. Są niewidoczne. Nie możesz wejść do tego samego pomieszczenia, co oni, bo cię podrapią. Czasem ktoś wchodzi i od razu czujemy, że coś jest nie tak, bo ta osoba ma w sobie dużo złości albo agresji, i chcemy od niej uciekać. To ci z długimi, ostrymi kolcami. Zwykli ludzie mają przeciętnej długości kolce, które podrapią cię, jeśli podejdziesz za blisko, skrytykujesz ich albo będziesz z nich żartować. Są też ludzie – to pewnie ci, z którymi żyjesz – którzy mają bardzo krótkie kolce. Podrapią cię, jeśli podejdziesz za blisko. Ale są też ludzie, którzy w ogóle nie mają kolców. Ani jednego. Można podejść tak blisko, jak się chce i nigdy cię nie podrapią. To bardzo rzadkie przypadki. I Ajahn Thate do nich należał. Czuło się, że po prostu nie ma możliwości, że cię podrapie. To było wspaniałe. Wtedy pomyślałem: „Dlaczego ja nie mógłbym robić tego samego? Pozbyć się swoich kolców, swojego szukającego wad i krytykującego umysłu, swojego nielubienia ludzi za coś, co zrobili, narzekania, że ktoś mnie krytykuje, i chęci odegrania się?”. Takie rzeczy są kłujące. A możemy żyć lepiej, w bezwarunkowej miłości i akceptacji. Jesteś najważniejszą osobą, bo stoisz przede mną. Otoczę cię troską, nieważne, kim jesteś.

Wiele osób mówi: „Daj spokój, Ajahn Brahm, świat jest zły, trzeba umieć się bronić, oddawać z nawiązką to, co robią nam inni, bo inaczej cię wykorzystają”. Błagam. Możemy żyć lepiej. W prawdziwym świecie to tak nie działa. Znam prawdziwy świat: jeśli dajesz dobroć, to inni odpowiadają dobrocią. I dają ci jej więcej, niż dostali od ciebie. Zawsze tak żyłem. Dzięki temu tyle osób otacza mnie troską i mogę dostać wszystko, czego potrzebuję. Jeśli mówię, że brakuje mi butów, następnego dnia będę miał dziesięć par. Kochacie mnie. Dlaczego? Bo się o was troszczę, a wy to czujecie. Czujecie, że nie zostaniecie przeze mnie skrytykowani ani zranieni. To jest piękne, to nadaje życiu sens. Ale to nadal nie wystarczy. Bo ta życzliwość i miłość jest często zbyt zaangażowana.

Jest coś, co jest jeszcze wyżej niż miłość. Trochę o tym mówiłem w zeszłym tygodniu: to spokój umysłu. Zadowolenie, gdy kochamy nie tylko innych ludzi, lecz także życie, wszystkie jego aspekty. To tak samo jak w obecności Ajahna Thate czułem, że nie muszę się zmieniać i że jestem kochany ze wszystkimi swoimi dziwactwami i głupotą. Czy możemy to samo poczuć do życia? Z całą jego głupotą i dziwactwami? Z zamachami w Paryżu. Z dziećmi chorymi na białaczkę, jak to, dla którego recytowałem sutty dziś rano. Ze wszystkimi tragediami i cierpieniem – ale też z całą radością.

Ludzie często mówią mi, że kochają życie. Naprawdę? Kochasz życie, czy tylko to, co w nim miłe i przyjemne? Kochasz życie, kiedy jesteś młody, ale czy kochasz je tak samo po osiemdziesiątce? Kochasz życie, gdy musisz mieszkać w domu opieki? Czy możesz podnieść tę miłość do poziomu, na którym będziesz potrafił kochać wszystko? Wiele ludzi mówi, że nie. Ale wyobraźcie sobie, że umiecie to zrobić. Wyobraźcie sobie, że moglibyście, przepraszam jeszcze raz, kochać pedofila. Co by się stało, gdyby ktoś kochał pedofila? To by go zmieniło. Wyzdrowiałby. Gdyby ktoś kochał człowieka, który napada na banki, ten przestałby to robić. Tak działa troska.

Dlaczego ludzie robią te głupie rzeczy? Bo nikt nie zbliżył się do nich i nie otworzył ich serc, więc krzywdzą innych. Jak wyleczyć czyjeś rany, jeśli samemu było się zranionym? Wiem, jak to zrobić – to nie jest aż takie trudne, i nieważne, jak wielka krzywda cię spotkała. Znowu się powtórzę: uszkodzone drzewa są najpiękniejsze. Te pokrzywione, z pobrużdżoną korą. To drzewa, które ludzie lubią najbardziej. Idziesz do lasu, widzisz proste drzewa i co? Nuda. A te krzywe, opalone przez ogień, te zniszczone, z naroślami na korze, pozginane przez burze i wiatr, te, których gałęzie urwała wichura, a w dziurach po nich zamieszkały ptaki – te mają w sobie piękno.

Kiedy patrzymy na całość krajobrazu życia, kiedy naprawdę je rozumiemy, to właśnie wtedy możemy je pokochać. Uwierzcie albo nie, ale pokoju ze światem nie osiąga się przez uzdrawianie go. A to coś, co próbuje zrobić wiele ludzi. Próbują odnaleźć sens przez uzdrawianie świata. I co z tego wynika? Wszystko pogarszają. Ileż jest takich ludzi? Trzeba ich szanować, bo starają się jak mogą, korzystając z zasobów mądrości i miłości, które posiadają – walczą z niewolnictwem, z niszczeniem planety, ale to się nie udaje. Ja też to robiłem, kiedy byłem młody, i czy świat jest teraz lepszy? Jest taki sam, jak kiedyś. Czy można coś zrobić dla ziemi? Ludzie ciągle się zabijają, prowadzą wojny, robią zamachy na rysowników. Uwielbiam rysowników. Kiedy kupuję gazetę, pierwsze, co przeglądam, to komiksy. Cenię sobie satyrę i ludzi, którzy żartują z innych. Ja też to robię i proszę, wy też ze mnie żartujcie. W ogóle mi to nie przeszkadza. To zmniejsza ego. Żartujcie ze mnie często, bo gdy tak siedzę i wiem, ile ludzi ogląda to zza granicy, to bardzo łatwo mi się nadąć i poczuć jak wielki guru. Dlatego wymyślam sobie przezwiska. Ludzie pytają, jaki jest mój tytuł: „Czcigodny Ajahn Brahm, dostojny Ajahn Brahm?”. A ja mówię: „Jego puszystość Ajahn Brahm”. Żartuję z siebie, broniąc się przed byciem aroganckim i pysznym, bo to wielkie niebezpieczeństwo.

Czy jest jakiś inny sposób na to, żeby pomóc światu? Próbujesz pomóc, ale w jaki sposób to robisz? Pomagasz czy szkodzisz? Czy to jest sens twojego życia? Czy raczej zawarcie pokoju ze światem i ze sobą?

W zeszłym tygodniu rozmawiałem z pewną kobietą – nie miałem dużo czasu, bo czekało jeszcze wiele osób, a ja już czułem się zmęczony. Powiedziałem jej, że jesteśmy tutaj po to, żeby się uczyć. I nie mam na myśli przyswajania wiedzy naukowej, robiłem to kiedyś i zrezygnowałem dawno temu. Nie mam na myśli ratowania świata i szukania lekarstw na różne rzeczy. Próbujemy znaleźć lekarstwa na wszystko, ale wątpię, że kiedykolwiek uda nam się znaleźć lekarstwo na szukanie wad, na gniew, na złość na świat, lekarstwo na brak umiejętności kochania świata, siebie i wszystkich ludzi, zwierząt i roślin na tej planecie.

Pamiętam, jak wiele lat temu poszedłem do starego obserwatorium – brałem udział w pewnym seminarium. Była tam pewna katoliczka. Bardzo spodobała mi się jej szczerość, bo powiedziała, że za każdym razem, kiedy patrzy przez teleskop i widzi ogrom wszechświata, to to podkopuje jej wiarę i chwieje teologią, w którą powinna wierzyć. Ktoś mnie zapytał, co o tym myślę. Powiedziałem, że jako naukowiec – bo kiedyś studiowałem nauki ścisłe w Cambridge – zawsze próbowałem sobie wyobrazić, jakby to było spojrzeć przez teleskop z drugiej strony i zobaczyć, kto jest po przeciwnej. To niszczy moją wiarę w naukę. Nauka polega na patrzeniu przez teleskop gdzieś daleko, a religia, duchowość, buddyzm polegają na patrzeniu w drugą stronę, na tego, kto patrzy przez teleskop. I na zrozumieniu, bo w ten sposób uczymy się dowiadywać, kto słucha tej mowy. Kto ma trudności w zaufaniu innym ludziom? Kto jest zraniony? Kto nie umie kochać? Tego się dowiadujemy.

Sens życia polega na uczeniu się, a jedną z rzeczy, o których mówi buddyzm, jest to, w jaki sposób się uczyć. Nie uczymy się w szkołach, nie uczymy się, słuchając mnichów, takich jak ja. Ja tylko mówię o tym, jak się nie uczyć i czego się pozbyć. Uczymy się przez trwanie w bezruchu. Bo tylko wtedy, gdy powierzchnia wody jest w idealnym bezruchu, mogą się w niej odbijać księżyc i gwiazdy. Buddha porównał to do czegoś jeszcze innego: tylko kiedy jezioro jest w idealnym bezruchu – ani jednej fali, żadnych prądów wodnych – możemy zobaczyć jego dno, z kamykami i rybami. Możemy to zobaczyć tylko wtedy, kiedy woda trwa w bezruchu i muł osiada na dnie. Jeśli woda jest w bezruchu wystarczająco długo, możemy zobaczyć wszystko, aż po samo dno jeziora. To piękna metafora tego, jak należy szukać sensu życia. Trwając w bezruchu, możemy przejrzeć samych siebie na wskroś. Widzimy nasze podstawy i wszystkie małe rybki pływające w wodach naszego umysłu, nasze myśli i emocje. Wszystko to staje się widoczne. Po to tu jesteśmy, żeby to zobaczyć. I w ten sposób się uczymy, na czym polega prawdziwa miłość: na kochaniu życia w całości, nie tylko tej części, która się nam podoba. Dziękuję za wysłuchanie.

Sadhu, sadhu, sadhu!

No dobrze. Mam nadzieję, że macie jakieś pytania? Dlaczego tu jesteśmy? Jeśli zrozumieliście – a wiem, że zrozumieliście – to nie będzie was tu za tydzień. Mnie też nie będzie, bo będę prowadził odosobnienie. Jakieś pytania z widowni?

Pytanie: Czy życie nie jest trochę jak żart? To znaczy, to pytanie, które zadała kobieta w zeszłym tygodniu… to pytanie, które zadawałam sobie całe życie. Mam wrażenie, że życie jest trochę jak żart, bo przychodzimy na świat i robimy dużo rzeczy tylko po to, żeby znowu się rozpadły.

AB: Po jakimś czasie przestajemy czuć, że rzeczy się rozpadają. Wszystko, co dzieje się w życiu ma swój sens, nawet bolesne rzeczy. One są jak gnój, który zakopujemy pod mangowcem, i dzięki temu rosną słodkie owoce. W końcu wszystko, co się nam przytrafia, zaczyna mieć znaczenie. Nieważne, co cię spotyka: cały ból, jak i cała radość i piękno, i wszystkie gorzkie doświadczenia, takie jak zdrada, żałoba, rozczarowanie – pod koniec życia odnajdujemy w nich wszystkich sens. Trudno to dostrzec, kiedy tkwimy w gównie. Przepraszam za mocne słowo, ale lubię używać języka, który ma szansę dotrzeć do ludzi, przynajmniej ja to tak odbieram. Kiedy w młodości chodziłem do kościoła, księża mówili strasznie nudnym językiem. To nie był mój język i buntowałem się przeciwko niemu, nie chciałem słuchać nudnych kazań, chciałem usłyszeć coś w moim języku.

Kiedy tkwisz w gównie, jest ciężko. Być może straciłaś matkę, chociaż wyglądasz dość młodo. Może dostałaś wyniki badań i okazało się, że masz raka piersi, i musisz przejść mastektomię. To nie żarty. To paskudne doświadczenie. Ale wszystko zależy od tego, co zrobisz dalej. Wspomagam Stowarzyszenie Wsparcia dla Chorych na Raka, byłem tam, rozmawiałem z tymi ludźmi. Oni naprawdę mają siłę. Dzięki tej chorobie doświadczyli niezwykłych, pięknych rzeczy. To wszystko ma sens. Albo kiedy ktoś umiera… Mój ojciec zmarł, kiedy miałem szesnaście lat, i odnalazłem w tym znaczenie. Przeżywamy ból i rozczarowania, ale możemy się dzięki nim rozwijać i uczyć. Na tym etapie mojego życia nie żałuję niczego. A spora jego część była bolesna i trudna. Ale jeśli patrzysz na życie całościowo, to widzisz wszystko aż po samo dno, a wszystkie ryby są piękne – nawet te, które cię pokąsały. Tego właśnie mamy się nauczyć. Po to tu jesteśmy.

W buddyzmie, jeśli to zrozumiesz, to już nie musisz wracać po dalsze nauki. To już koniec. Ale jeśli się tego nie rozumie, to wracasz, żeby uczyć się dalej. Nie musisz się spieszyć. Idź powoli w stronę mądrości. Bez porównywania się do innych. Tak samo jak w szkole: dzieci w wyższych klasach wiedzą więcej niż te w niższych, ale to tylko dlatego, że dłużej się uczą. Niektórzy ludzie są życzliwsi i mądrzejsi niż inni, to nie znaczy, że są lepsi – po prostu dłużej się uczą. Przeżyli więcej żyć. Nie są lepsi, po prostu żyli więcej niż inni. Dlatego nie osądzamy, po prostu się uczymy. I kiedy zdamy egzamin, czyli kiedy już niczego nie żałujemy, kiedy wybaczamy, wszystkiemu, nie tylko ludziom, wybaczamy sobie, wybaczamy światu – to znaczy, że skończyliśmy edukację.

Żadnych pytań z Internetu? OK, Internet dla odmiany milczy. Jeszcze jakieś pytania z widowni? Nie? To chyba możemy skończyć. Może ktoś zada jakieś ciekawe pytanie, dobre na następne spotkanie.

Wyraźmy szacunek Buddzie, Dhammie i Sandze, a potem możemy iść spać.

*Fragment wiersza Oda do słowika Johna Keatsa w przekładzie Stanisława Barańczaka

**Fragment wiersza Tam O'Shanter Roberta Burnsa w przekładzie Stanisława Kryńskiego

O autorze

brahm.jpg

Brahmavamso Ajahn
zobacz inne publikacje autora

Czcigodny Ajahn Brahmavamso Mahathera (znany jako Ajahn Brahm), właściwie Peter Betts, urodził się w Londynie 7 sierpnia 1951 roku. Obecnie Ajahn Brahm jest opatem klasztoru Bodhinyana w Serpentine w Australii Zachodniej, Dyrektorem ds. Duchowych Buddyjskiego Towarzystwa Stanu Australia Zachodnia, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Wiktoria, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Australii Południowej, Patronem Duchowym Bractwa Buddyjskiego w Singapurze oraz Patronem Duchowym ośrodka Bodhikusuma Centre w Sydney.

Artykuły o podobnej tematyce:

Sprawdź też TERMINOLOGIĘ


Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi: Facebook

Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL: Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.

gnu.svg.png

Można także użyć następującej licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0

cc.png

Oryginał można znaleźć na tej stronie: LINK
Źródło: http://www.bswa.org

Tłumaczenie: KuHarmonii
Redakcja polska: Alicja Brylińska
Czyta: Aleksander Bromberek

Image0001%20%281%29.png


Redakcja portalu tłumaczeń buddyjskich: http://SASANA.PL/